×

Brooklyn Nine-Nine

W nowy rok lepiej wejść w dobrym humorze i bez spiny o fikcję na dzień dobry, zatem dziś będzie moja mała nieturecka polecajka, a kij w mrowisko wbiję kiedy indziej. Dokańczam tym samym wersję roboczą tekstu, który zaczęłam pisać jakiś rok temu, ale wtedy byłam pod tak wielkim wrażeniem serialu, o którym za chwilę przeczytacie, że większość z tych starych notatek to był euforyczny bełkot, a tak przynajmniej złapałam nieco dystansu. Poza tym było u mnie jeszcze całe to zamieszanie z przeniesieniem bloga i z pozbieraniem do kupy samej siebie, więc dopiero dziś mogę z w miarę czystym sumieniem opublikować moje pochwalne pienia na temat najlepszego serialu komediowego jaki widziałam w przegniłej zachodniej telewizji. 

Brooklyn Nine-Nine, mat. promocyjne, prod. FOX, zasoby bazy IMdB


Humor 

Uwielbiam to, że Brooklyn Nine-Nine nie jest i nawet nie próbuje udawać ironicznego dramatu, w którym humor ma jedynie maskować permanentną depresję głównych bohaterów. Odnoszę wrażenie, iż od paru lat panuje trend na kręcenie komediodramatów, jakby były one bardziej ambitne od zwykłych komedii. I przyznaję, że jest to ciekawa konwencja, która zdecydowanie rozszerza wachlarz emocji towarzyszących seansowi. No ale ileż można? Oglądanie dramatów podszytych humorem zaczęło mnie już trochę męczyć. Potrzebowałam serialu, który po prostu będzie mnie śmieszyć i bawić. Taki właśnie jest Brooklyn Nine-Nine. Każdy dwudziestominutowy odcinek jest po brzegi wypełniony gagami i słownymi potyczkami bohaterów, które w wersji pisanej mogą wydawać się nieśmieszne, a czasami nawet dość prymitywne, ale w interpretacji aktorów stają się komediowymi brylantami. W tle nie pojawia się irytujący śmiech z puszki, a praca kamery, charakterystyczna dla mockumentu (przypominająca i świadomie naśladująca tę, którą znamy z dokumentów), niesamowicie wzmacnia przerysowany obraz brooklyńskiego posterunku. Zabawa jest przednia - kiedy na samym początku złapie się ten typ humoru, nie można się już oderwać.

Inna sprawa, że wiele jest seriali, szumnie nazywanych komediowymi, które MNIE po prostu NIE ŚMIESZĄ. Problem tkwi albo w aktorach, którzy nie odnajdują się w swoich rolach, albo w słabym scenariuszu, którego twórcy chcą za bardzo, z czego wychodzi nieśmieszna, wywołująca zażenowanie szmira. Szczerze mówiąc, zanim zaczęłam oglądać Brooklyn Nine-Nine, sądziłam, że ten serial właśnie taki będzie, a poziom żartów nie pozwoli mi dokończyć pierwszego odcinka. Tymczasem pozytywnie się rozczarowałam. Wystarczyło mi tak naprawdę tylko cold open pilotowego odcinka, żeby całkowicie w to wsiąknąć. Poza tym twórcom udała się naprawdę trudna sztuka stworzenia udanej komedii w czasach politycznej poprawności - okazało się, że serio nie trzeba nikogo obrażać, żeby było śmiesznie. 

Jake Peralta 


Tak naprawdę, to ja wcale nie chciałam oglądać tego serialu. Z dwóch powodów. Powód numer jeden - jest to serial o policjantach, a ja od dłuższego czasu jestem zmęczona serialami o policjantach (żeby nie powiedzieć, że rzygam nimi), bo to wciąż jedno i to samo pierdolamento. Powód numer dwa - główną twarzą Brooklyn Nine-Nine jest twarz Andy'ego Samberga (nie mylić z Adrianem Zandbergiem - wiem, słaby żart, ale musiałam, sorry), który do niedawna kojarzył mi się raczej z popisami, które wywoływały we mnie głównie ciarki żenady (wyobraźcie sobie, że macie żenadometr, który jest takim termometrem z rtęcią; teraz włączcie sobie film Siedem dni w piekle - to tak, jakby wrzucić ten termometr do szklanki z gorącą herbatą, a rtęć wypierdala poza skalę). W każdym razie Brooklyn Nine-Nine, który był produkcją stacji Fox (obecnie tytuł przejęła NBC, o czym będzie później), trafił do biblioteki Netflixa. Tym, którzy jeszcze jakimś cudem nie mieli okazji zobaczyć jak działa Netflix, objaśniam: Netflix to czasem namolny sukinsyn. Sam z siebie zaczyna ci puszczać zwiastun jakiegoś serialu, żeby przyciągnąć twoją uwagę. No i po paru tygodniach mojego ignorowania serialu o perypetiach detektywów z Brooklynu Netflix postanowił wyświetlić mi scenę, w której dowódca posterunku pokazuje swojemu podwładnemu dwa zdjęcia śmieci: jedno ma być fotografią śmietnika na Filipinach, a drugie przedstawiać stan szafki detektywa. Oczywiście oba zdjęcia to szafka detektywa. Rozbroiła mnie ta scena i to tak mocno, że postanowiłam (górnolotnie mówiąc) dać szansę: i serialowi, i Sambergowi.


Według ogólnej formułki opisującej serial, Jake Peralta to utalentowany, acz leniwy i nieszanujący zasad detektyw z 99. posterunku nowojorskiej policji. Z powodu wysokiej liczby aresztowań pozwala mu się jednak na wiele. Wszystko prawda. Peralta faktycznie nie szanuje zasad, co wynika z jego niestandardowego podejścia do obowiązków. I faktycznie na wiele mu się pozwala, gdyż jest po prostu skuteczny. Nie jest może zbyt rozgarnięty w innych sferach życia, ale policjantem jest wręcz wybitnym: błyskotliwym, uczciwym, lojalnym i nieustępliwym. Do tego dodałabym jeszcze, że jest totalnie pierdolnięty i używam tego dosadnego określenia w sensie jak najbardziej pozytywnym. Jego energia, humor, notoryczne podśpiewywanie wymyślanych na poczekaniu piosenek i często niedojrzałe podejście do otaczającej rzeczywistości są dziwnie bliskie memu sercu, dlatego uwielbiam tę postać od samego początku. Nie wiem, czy to byłoby możliwe, gdyby nie stał za nim fenomenalny Samberg, który nie pierwszy raz pokazuje, że przed kamerą nie ma właściwie żadnych hamulców, a jego twarz jest tak plastyczna, że można ją formować w dowolną minę. Na jego występy w Brooklyn Nine-Nine mogę gapić się bez ustanku. Jake jest jednocześnie uroczy i obrzydliwy. Mówiąc to mam na myśli, że jest n a p r a w d ę uroczy...


... i  n a p r a w d ę obrzydliwy...


A do tego oglądanie go w akcji daje mi komfort podziwiania przeciętnie wyglądającego faceta, którego image opiera się na charyzmie i poczuciu humoru, a nie na urodzie modela i rozbudowanej zawartości koszuli. Dla mnie, jako zadeklarowanej mięśniosceptyczki, to olbrzymia zaleta wizualna. Jakbym chciała oglądać klaty i bicepsy, to bym sobie kupiła jakiś losowy numer Men's Health. Albo przejrzała profile tureckich bożyszczy na Instagramie. Choć tak w sumie to w Brooklyn Nine-Nine klaty i bicepsy są, ale gdzie indziej (o tym za chwilę). Muszę jeszcze dodać, że nienachalna uroda Samberga pozwoliła mi całkowicie skupić się na fabule przez całe pięć sezonów. W szóstym jest z tym trochę trudniej - aktor zmienił fryzurę i jest to tak piękne uczesanie, że strasznie się rozpraszam gapieniem na włosy Peralty.

Wracając jednak do samego aktorstwa Andy'ego Samberga, to muszę przyznać, że urósł w moich oczach do rangi najlepszych serialowych aktorów komediowych. Wydawało mi się na początku, że może nie udźwignąć poważniejszych scen, ale i w tych wypada ponadprzeciętnie wiarygodnie. Nie wiem, z kim w 2014 roku konkurował o Złoty Glob, ale cholernie zasłużył na tę nagrodę i dobrze, że ją zdobył. Jego Jake stoi u mnie na szczycie najulubieńszych bohaterów z telewizora, tuż obok Sokolego Oka z M*A*S*H i Mariana Paździocha z Kiepskich. Koło Paździocha, czujecie to? W Wiśniowej skali to najwyższy poziom uwielbienia.

Obsada 


Zagranie przerysowanej w swym założeniu postaci w taki sposób, by pozostała ona w tym przerysowaniu wiarygodna, to trudna sztuka, która udała się dosłownie każdemu z głównej obsady. Państwo od castingu wykonali kawał dobrej roboty, zatrudniając do tej produkcji właśnie TYCH ludzi. Nie są to aktorzy z głównego rynku i dlatego ich nieopatrzone twarze dają cholerny powiew świeżości. Każdy błyszczy w swoich wątkach. Do tego jest między nimi niesamowita chemia, dzięki czemu każda relacja międzyludzka ukazana w tym serialu wypada maksymalnie naturalnie. Teraz powinnam napisać coś o wszystkich występujących w Brooklyn Nine-Nine aktorach i granych przez nich postaciach, ale obawiam się, że ten tekst nie miałby końca, więc postaram się ograniczyć wywód. W kolejnych podpunktach szerzej wspominam o Terrym, Holcie i Amy, a resztę możecie poznać sami, zaczynając oglądanie tego serialu.

Zapachnij im w pamięć


Oprócz Andy'ego Samberga pozytywnie zaskoczył mnie jeszcze jeden dość znany "ryj" z telewizora. Kojarzycie tego gościa z reklamy Old Spice'a? Nie tego, który siedział na koniu, ale tego drugiego, który się na was drze bez powodu i zamienia w motocykl. Patrzę na ten serial, jedna twarz tak jakby brzmi znajomo, w końcu nagle olśnienie - toć gra tutaj aktor z tej chujowej reklamy Old Spice'a, który w moich oczach właśnie zyskał imię i nazwisko (Terry Crews) oraz szacunek za naprawdę świetną rolę. Od tej pory, kiedy widzę tę reklamę, nadal wydaje mi się ona chujowa, ale mimo wszystko uśmiecham się od ucha do ucha, bo to przecież Terry. Terry, który nosi szelki, często mówi o sobie w trzeciej osobie i uwielbia jogurt. Terry loves yogurt!


No i potrafi do tego ruszać mięśniami klatki piersiowej (tak, właśnie tutaj są te klaty i bicepsy, o których wspominałam wcześniej, więc jak ktoś mocno liczy właśnie na ten element, to zobaczy go tylko u Terry'ego).

Tęczowy rycerz, który wcale nie jest taki tęczowy


Taaaak... Zaraz ktoś powie, że znowu homopropaganda, i że wciskają tych gejów do każdej produkcji, ale kapitan Holt to jest postać napisana z wielkim wyczuciem, której cechą główną wcale nie jest orientacja seksualna, tak jak zresztą nie jest ona cechą główną żadnej postaci tego serialu. Mam na myśli to, że przerysowanie Holta nie polega na przesadnym wyeksponowaniu jego preferencji, tak jak to często bywa z ekranowymi gejami (hahaha, niech nosi ekstrawaganckie fatałaszki i mówi udawanym cienkim głosem, że niby taki zniewieściały). Holt jest człowiekiem nad wyraz poważnym, zasadniczym i nieokazującym uczuć w zbytnio ekspresyjny sposób. Stanowi idealne przeciwieństwo Peralty. To, jak te dwie postaci różnią się od siebie, a jednocześnie uzupełniają, czyni ich duetem doskonałym, który z czasem formuje się w genialną relację ojciec-syn.

Wcielający się w postać Holta Andre Braugher już za samo utrzymywanie powagi przy tym, co odwala Samberg, powinien dostać jakąś nagrodę. A kolejną za wszystkie sceny, w których jego bohater udaje hetero (jak to określił kiedyś Peralta: heterosexual you is such a dog!), bo to jest po prostu złoto. Same nominacje do Emmy (za tę rolę) to zdecydowanie za mało.


Najnormalniejsza para w świecie seriali


Oglądacie turasy (i nie tylko), więc wiecie jak jest. Jak nie ma dramy, to ludzi nic nie interesuje. Dlatego te ekranowe związki są pełne fajerwerków, począwszy od kuriozalnych okoliczności poznania, poprzez serię absurdalnych zdarzeń poprzedzających magiczny moment, w którym bohaterowie orientują się, że czują do siebie miętę, problemy wyrastające na drodze do połączenia dusz i ciał (piszę to równie górnolotnie, co scenarzyści wymyślający takie historie), użeranie się z całym światem, aż do chwili, kiedy przez krótki czas są razem szczęśliwi. A potem i tak ktoś musi dojebać kolejną dawkę dramatu, bo widzowie zaczynają się nudzić tą sielanką.

Tymczasem w Brooklyn Nine-Nine mamy doskonale wymyślony i prowadzony wątek romantyczny, który całkowicie odbiega od arcydramatycznego wzorca. Relacja Amy i Jake'a rozwija się w bardzo delikatny sposób.  Zaczyna się od przekomarzania i zakładu o to, kto w określonym czasie dokona więcej aresztowań przestępców. Jest przyjaźń, szacunek, dobre dogadywanie się, generalnie wszystko, co można nazwać solidnymi fundamentami pod tak zwane coś więcej. Postaci te pozornie mocno się od siebie różnią. Ona jest wręcz przesadnie poukładana, uwielbia przestrzeganie zasad i zapach nowego segregatora, lubi rywalizację, testy na ocenę, książki i rozwiązywanie krzyżówek z New York Timesa. Jego z kolei można nazwać niedojrzałym flejtuchem, który ma świetne rozeznanie w kulturze popularnej, ale o wysokiej nie wie zbyt wiele, a do tego robi błędy w raportach i jada na śniadanie rzeczy typu żelki zawinięte w żelkową tortillę (śniadaniowe buritto), albo płatki śniadaniowe w oranżadzie.

Co więc sprawia, że są tacy wyjątkowi? Ano to, że to najnormalniejsza para na świecie. Nie ma między nimi gierek, rozbuchanych dramatów, całej tej toksyczności, którą tak uwielbia współczesna telewizja. Amy i Jake są autentyczni w swoim nieidealnym życiu, widać między nimi świetną komitywę w pracy i poza nią. Czują się w swoim towarzystwie swobodnie i nie muszą udawać kogoś, kim nie są, żeby zaimponować sobie nawzajem, ponieważ znają się na wylot i właśnie tę autentyczność kochają u siebie najbardziej. 


Czas na lekcję amerykańskiej mowy potocznej


gross - chyba najczęściej powtarzające się słowo w całym serialu, którym bohaterowie kwitują, że coś jest obrzydliwe, okropne, ohydne, itd.; słowu gross najczęściej towarzyszy grymas na twarzy

yucky -  właściwie to samo, co gross

moron - nazwać kogoś moronem, to po prostu nazwać go głupkiem, a nawet kimś głupszym, niż zwykły głupek; termin ten wywodzi się z terminologii psychologicznej i pierwotnie określał pewien stopień upośledzenia umysłowego, znajdujący się stopień powyżej imbecyla i dwa stopnie powyżej idioty; w serialu często używane w kontekście Scully'ego (który określił siebie jako Leonardo DaVinci siedzenia na dupie) i Hitchcocka (który na obrotowym fotelu potrafi dotrzeć wszędzie, nawet wjechać po schodach)

Fair enough! - najczęściej w znaczeniu wystarczy, dość!; można tym zasygnalizować, że ma się dość czyjegoś pierdzielenia

Copy that! - przyjąłem!; można w ten sposób wyrazić, że się zrozumiało czyjś komunikat

Roger! - praktycznie to samo, co Copy that!

screw sth - dość delikatne wyrażenie, że ktoś coś schrzanił

Screw sth! - Chrzanić to!

testicles (testies) - jądra (i zdrobnienie jąder, czyli po polsku powiedzielibyśmy jąderka); jądra to co prawda zwykła nazwa anatomiczna, ale za to powtarzana w serialu dość często, no i jeszcze to zdrobnienie... testicles nieodmiennie kojarzą mi się z Boylem

noice - długo nie wiedziałam, o co chodzi Peralcie, który stale kwituje coś słowem noice; jak się okazuje, to po prostu nieco zniekształcona forma od nice, wyrażająca, że coś jest trochę bardziej nice, niż samo nice; równie dobrze można byłoby powiedzieć great, albo awesome, tylko że noice brzmi dużo bardziej... noice ;)

toit - to samo, co w przypadku słowa noice; tym razem to zniekształcona wersja tight, które w slangu oznacza mniej więcej to samo, co cool, czy awesome

smort - kolejny wyraz nadużywany przez Peraltę; jak się już pewnie domyślacie, smort pochodzi od smart; w jednym z odcinków Amy powiedziała Dougowi Judy'emu, że kiedy przychodzi do mówienia o emocjach, Jake potrafi powiedzieć tylko noice i smort

chit chat - pogaduchy, czyli coś, czego nienawidzą kapitan Holt i Rosa

stone-cold bitch - zimna suka, mówiąc bez ogródek, totalnie utożsamiam się z tym ;)

toit nups - inaczej cool wedding, bo słowo nups pochodzi od nuptials, synonimu dla wedding; w serialu Jake i Amy chcieli, żeby ich nups było naprawdę toit, co po drodze trochę się skomplikowało, ale ostatecznie mieli jeden z najbardziej odjazdowych ślubów w serialach

Cudem uratowani

Brooklyn Nine-Nine był od 2013 roku produkowany przez stację FOX. W 2018 r. stacja ogłosiła, że kasuje tytuł, mimo iż zakończenie piątego sezonu zapowiadało oczekiwaną przez fanów kontynuację. Wieść o skasowaniu tego tytułu wywołała poruszenie wśród jego wielbicieli, którzy zrobili niemałe poruszenie w mediach społecznościowych, efektem czego wznowienia serialu podjęła się stacja NBC, która wyprodukowała długo wyczekiwany sezon szósty, a w późniejszym czasie potwierdziła nakręcenie sezonów siódmego i ósmego. Pozostaje tylko życzyć każdemu serialowi równie walecznych i wiernych fanów. 

***

A czy Wy poznaliście już ekipę policjantów z Brooklyn Nine-Nine? Jeśli tak, powiedzcie, co Wam podoba się w tym serialu najbardziej, bo sama ominęłam wiele ważnych aspektów tej produkcji (ten wywód nie miałby końca, gdybym tak miała jeszcze dodać coś o wątku przyjaźni Jake'a z Boylem, kwestii walki z uprzedzeniami, powracającym jak bumerang w każdym sezonie pontiakowym bandycie, czy porównywaniu cech charakteru, które łączą Ginę Linetti ze mną). Jeśli nie, naprawdę polecam Wam ten serial, sezony 1 - 5 są dostępne z polskimi napisami na Netflixie. 


3 komentarze:

  1. Dziękuję Wiśniu, pięknie napisałaś i mogę powiedzieć,że tak w,tak zgadzam się..."z ust mi wyjęłas ". O tureckich produkcjach też Cię czytam namiętnie ale ....nie zgadzam się do końca z Tobą.Gratuluje i pozdrawiam.
    Ps nie opanowałam w pełni sztuki pisania na klawiaturze komputera,wybacz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tym bardziej dziękuję za komentarz, jeśli jego napisanie wymagało podjęcia wysiłku, naprawdę bardzo to doceniam :)

      Niedawno usłyszałam świetną rzecz na koniec jednej z recenzji na kanale, który subskrybuję na YT. Recenzje nie są po to, żeby się z nimi zgadzać, tylko żeby skonfrontować z nimi swoje własne przemyślenia i poznać inny punkt widzenia. Sama oglądam sporo recenzji: poważnych i niepoważnych, czytam komentarze, wątki na Filmwebie czy forach poświęconych serialom tureckim, staram się dowiedzieć, na co zwracają uwagę inni widzowie, nawet jeśli nie podzielam ich zdania. Uważam, że to zdrowe podejście, dlatego też z jednej strony bronię oczywiście własnych argumentów, ale nie zamykam się na nich i lubię wyraźnie wyartykułowane kontrargumenty. Cieszę się, gdy moi Czytelnicy nie zamykają się wyłącznie na tym, co moje, ale potrafią w konfrontacji z moimi przemyśleniami wyklarować własne zdanie. To się ceni :)

      Usuń
  2. Terry'ego uwielbiam w filmie White Chicks :D

    OdpowiedzUsuń

Chcesz podzielić się swoją opinią? Nie zgadzasz się z moją? Śmiało! Napisz komentarz :)

Copyright © Wiśnia w multiwersum seriali , Blogger