×

Zbiornik #1 Wiele k-dram w jednym worku

Zgodnie z moim ostatnim postem na fanpage'u, wszystkie moje gorzkie żale związane z serialami koreańskimi wylewam w jednym tłustym wpisie. Zapraszam zatem całe moje lisie stado (lisy wiedzą, o co chodzi), jak i wszystkich, którzy zajrzeli tu przypadkiem. Do wora spakowałam sześć tytułów, które na pewno są wam dobrze znane. Będzie to forma luźnych opinii, nie zaś pełnowymiarowe "recenzje", zatem przygotujcie się na okropne bajdurzenie z mojej strony. No to nie pozostaje mi nic innego, jak po prostu zaprosić wszystkich do zapoznania się z dalszą częścią tekstu. 

Potwory i spółka - A Korean Odyssey

Son O-gong - Wielki Mędrzec Równy Niebu, tutaj jeszcze w fryzurze à la młody Julian Casablancas; A Korean Odyssey/Hwayugi, prod. tvN, dystr. Netflix

A Korean Odyssey jest produkcją, która spodobała mi się do tego stopnia, że obejrzałam ją dwukrotnie i kto wie, czy nie obejrzę jeszcze raz. Kocham, uwielbiam, to moje ulubiene. Mogłabym pójść do sąsiada w środku nocy i powiedzieć o mu tym serialu: Panie Ferdku, kocham! (Na co ten mój sąsiad mógłby odrzec: Panie, idź się pan wypróżnić, przejdzie panu). Ale gdybym tak miała opowiedzieć w skrócie, o czym to w ogóle jest, to miałabym problem, bo tak naprawdę to serial o niczym konkretnym. Fabuła nie prowadzi do czegokolwiek, a jeśli nawet ma się przez chwilę wrażenie, że jednak do czegoś prowadzi, to to się finalnie okazuje czymś dużo mniejszym od wszelkich wyobrażeń. 

Jeszcze na początku wydawało mi się, że to może być procedural w stylu Buffy, a Jin Seon-mi i Son O-gong będą biegać po mieście i łapać złe duchy. Trop okazał się mylny, łapanie duchów raz jest, raz go nie ma, a poza tym nie ma w związku z tym większych emocji, bo wystarczy, że Son O-gong machnie rękoma parę razy, albo pacnie tą swoją, nazwijmy to, packą, a duch ulatnia się w formie czarnego dymu i znika. No to nie, to może chodzi o coś innego, może trzeba po prostu poczekać na jakąś grubszą rozpierduchę. Jin Seon-mi a.k.a. Samjang zagląda do gara w sklepie wielobranżowym i widzi w nim dosłownie zagładę ludzkości, z atomówką włącznie. Sądziłam więc naiwnie, że do takiej rozpierduchy dojdzie i może przynajmniej gdzieś na koniec dostaniemy soczystą akcję. Nic z tego! Final battle sprowadza się tu do paru świśnięć mieczem w kierunku wygenerowanego w komputerze  smoka z czarnego dymu.

kiedy na początku sądzisz, że oglądasz komedię i wydaje ci się, że nic złego nie może się stać, a potem docierasz do 19 odcinka i wyglądasz jak Son O-gong płaczący nad sosami do Samjang; A Korean Odyssey, kadr z odcinka, zasoby bazy IMDb

No właśnie... Efekty specjalne dzielą się w tym serialu na małe i duże, przy czym duże można spokojnie określić mianem bieda-efektów. Ten smok z końcówki wygląda jak jakiś żart. Może to ciut więcej niż poziom polskiego Wiedźmina i gumowych stworów, ale jak na finałowego przeciwnika smok z czarnego dymu wypada naprawdę ubogo. Szmirowato wygląda również scena z wypędzeniem Królowej Matki z Duchowego Królestwa. Ale małe efekty są już całkiem spoko, jak np. wspomnienie wyciągnięte z głowy małej Jin Seon-mi, popcorn wystrzeliwujący ze ścian podczas nabożeństwa żałobnego za duszę jej babci czy chociażby zawieszenie na niebie cukierka w kształcie gwiazdki. 

Dobra, no to skoro tyle narzekania, że to złe, tamto dziadowskie, to dlaczego właściwie twierdzę, że to moje ulubiene? Ano dlatego, że bardzo lubię bohaterów tego serialu - można powiedzieć, że lubię większość z nich, choć najbardziej oczywiście Czarciego Króla (potwora, który zbiera punkty potrzebne mu do awansu na bóstwo, będącego Simonem Cowellem koreańskiego przemysłu rozrywkowego) i Son O-gonga (byłe bóstwo, które zostało wykopane z Duchowego Królestwa za psoty). Pierwszy ma ode mnie 11/10 za klasę i styl, a dałabym nawet 12, gdyby nie ten pierścień jak ze straganu na odpuście. Drugiego uwielbiam za wdzięk, z jakim łączy zamiłowanie do ekscentrycznych i bardzo drogich ubrań (niezliczone futra, płaszcze, swetry i szlafroki od Versace), tęsknotę za wódeczką (w ramach kary Duchowe Królestwo zakazało mu pić alkohol, dlatego kolekcjonuje butle, żeby opróżnić je wszystkie w dniu, kiedy kara minie), bycie siedzącym na garnuszku Czarciego Króla obibokiem i aroganckim bucem, i wreszcie postępujący stan zakochania (początkowo za sprawą geumganggo) w kierunku Samjang, którą na początku tak bardzo chciał pożreć.

urobił tak dobrze, że wskoczyła, ale bynajmniej nie do garnka; A Korean Odyssey, screen z odcinka 2, dystr. Netflix

Jeśli już naprawdę muszę to jakoś sklasyfikować, to nazwałabym Korean Odyssey serialem gadano-chodzonym. Ponadto uważam, że produkcja ta najlepiej wypada na płaszczyźnie romansowej i mówię to, o dziwo, bez ironii, bo wątek romantyczny klei się tu znakomicie. Banalne motywy wyjątkowo dobrze zgrywają się z charakterami postaci Son O-gonga i Jin Seon-mi. Nawet tak ograne i wyeksploatowane do cna p r z e z n a c z e n i e w ich przypadku nie wygląda na wyciągnięte z dupy, zwłaszcza na tle innych, dużo słabszych wątków. Poza tym twórcy nie poskąpili kissów i nie są one tak drewniane, jak można byłoby przypuszczać. Uważam zatem, że jest to pierwszorzędne romansidło.


Wrzód na dupie rządu - Vagabond


Vagabond to niezgorszy serial akcji, który powinien zadowolić miłośników gatunku, zwłaszcza tego w azjatyckiej odsłonie. Jest intryga, dużo dobrej bijatyki, niezliczone zwroty akcji i ciągle coś się dzieje. Jest też pełno wyświechtanych motywów, bez których nie może obyć się dzieło tego gatunku, czyli przerysowane postaci, służby wywiadowcze, w szeregach których znajdują się obozy "tych uczciwych" i "tych przekupionych", niezniszczalność protagonisty, a u jego boku piękna agentka. Oprócz tego z ciekawszych rzeczy występuje tu np. banda prymitywnych komuchów, którzy potrafią strzelać z kałacha, czyli armia najemników z Północy, atrakcyjna płatna morderczyni, która uważa się za fenomenalną w swoim fachu, a tymczasem nie może sobie poradzić z jednym kaskaderem, czy buda ze smażonymi kurczakami, która jest przykrywką dla tajnej bazy "tych dobrych", w której upośledzony geniusz hakerski czyni cuda na komputerze. No i, last but not least, pojawia się tu sól absolutnie wszystkich seriali, niezależnie od gatunku, czyli... scena prysznicowa. Z tego co pamiętam, to nawet więcej niż jedna. Tak że o - jest okazja, żeby zobaczyć co małpa ma pod futrem, if you know what I mean.

Ciekawie wygląda główna intryga. Trudno wierzyć komukolwiek. Politycy siedzą po kolana w gównie i udają, że to łąka. Korupcja na skalę, o jakiej się fizjologom nie śniło. Najwyżsi urzędnicy państwowi, dla których liczą się tylko wielkie pieniądze i władza. Rodziny ofiar traktowane jak marionetki w PRowej maszynie władz. Wreszcie prezesi firm rywalizujących ze sobą w przetargu na myśliwce dla armii: czarująca i zgniła moralnie Jessica Lee oraz dość enigmatyczny Edward Park. 

Vagabond, dystr. Netflix, zasoby bazy IMDb

Główny bohater jest dokładnie taki, jaki powinien być bohater serialu akcji, czyli: młody, chwatki, zdeterminowany, nieustraszony, nieustępliwy i niemający nic do stracenia. Taki może bez obaw biegać po dachach i tłuc się z tabunami złodupców, wychodząc bez szwanku z praktycznie każdej bijatyki. Motywacja Cha Dal-geona jest jasna i zrozumiała, a sens jego walki nie gubi się gdzieś po drodze. Jest on przy tym bardzo naiwny w swoim postępowaniu. Jemu się wydaje, że wierchuszkę obchodzi los zwykłego człowieka i kogokolwiek u szczytu władzy wzrusza fakt, że w katastrofie samolotu zginęła grupa niewinnych cywilów. W trakcie własnego śledztwa i walki o ujawnienie prawdy Dal-geon odkrywa jednak całą masę przekrętów i politycznego bagna. I właśnie dlatego staje się wrzodem na dupie rządu, prezydenta, służb specjalnych i prezesów firm.

Nie zawiodłam się grą Lee Seung-gi. O ile w Korean Odyssey nie miał za bardzo możliwości wykazania się sprawnością fizyczną, tak tutaj dostał pełne pole do popisu i wykorzystał to doskonale. Każdy dobrze wie, że kino akcji wcale nie potrzebuje wybitnych aktorów dramatycznych, tylko takich, którzy umieją (za przeproszeniem) dobrze się napierdalać na ekranie. I Lee Seung-gi to potrafi. Jednocześnie aktor dobrze radzi sobie w subtelniejszych scenach, w których jego bohater pokazuje się od emocjonalnej i wrażliwej strony.

Serial ma wiele takich momentów, kiedy ma się ochotę zakrzyknąć OCZYWIŚCIE! Ale parę razy udało się jego twórcom mnie zaskoczyć. Uważam zatem, że Vagabond to solidna porcja rozrywki pełnej prania po pysku, jeśli więc ktoś lubi takie klimaty, to będzie się na tym znakomicie bawił. 


Gangnam Nine-Nine - You're All Surrounded 


A to z kolei najnudniejsza rzecz z całej stawki i dowód na to, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, bo gdybym nie była taka ciekawa, jak zagrali Cha Seung-won i Lee Seung-gi przed Korean Odyssey, oszczędziłabym sobie czasu i energii.

Jak zapewne część z was dobrze wie, uwielbiam Brooklyn Nine-Nine. Jest to mój ulubiony serial komediowy i zarazem ulubiony serial o policjantach. I w swej naiwności sądziłam, że być może to koreańskie dzieło tamtejszego przemysłu serialowego będzie czymś porównywalnie dobrym i smacznym. Okazało się, że nie.

You're All Surrounded to doskonały przykład potencjału zmarnowanego na wielu płaszczyznach. Po pierwsze, główny wątek jest tak przewidywalny, że nawet oglądając to na przyspieszeniu można wszystkiego się domyślić, łącznie ze zwrotami akcji, które niespecjalnie bawią, gdy są aż tak przewidywalne. Po drugie, ci młodzi policjanci w ogóle nie mają charyzmy, są za to zlepkiem stereotypów i pretekstem do pokazywania słabych gagów. Cała ta czwórka żółtodziobów z posterunku w dzielnicy Gangnam nadaje się bardziej do polskich kabaretów, bo ich "śmieszne" zachowania to totalny bezbek. Ktoś, kto wymyślił te postaci, nakreślił je niebywale płytko, a wcielający się w tych bohaterów aktorzy nie umieli wykreować nikogo ciekawego. Nie zapamiętałam nawet ich imion, bo żodyn mnie tak naprawdę nie obchodził, nawet "główny".

Główny bohater, grany przez Lee Seung-gi, robi wszystko, żeby go nie lubić. Ma wprawdzie wzruszające backstory, ale trudno mu kibicować, kiedy tak chodzi non-stop nabzdyczony, mamrocze coś pod nosem i jest niemiły dla swoich kolegów. I w jego przypadku znów mamy do czynienia ze zmarnowanym potencjałem, bo nie wykorzystano w pełni motywu jego fotograficznej pamięci. Zostało to pokazane z parę razy, nie przywiązując do tego jakiejś szczególnej wagi, a szkoda. Główny atut tego człowieka został w gruncie rzeczy potraktowany jako mało istotny fakt, a powinien być na pierwszym miejscu, daleko przed niesympatycznym wyrazem twarzy i forsowanym nijakim romansem z koleżanką.

Jedyną osobą, która wychodzi z tego serialu z rozumem i godnością człowieka jest Cha Seung-won, który jako jedyny wykazał się tu kunsztem aktorskim. Jego występ w tak słabej produkcji utwierdza mnie w przekonaniu, że to musi być naprawdę dobry aktor. Z kolei obejrzenie Lee Seung-gi w okropnie miernej roli pozwala mi w pełni docenić to, jak ten aktor "wyrobił się" warsztatowo w kolejnych latach, bo już w Korean Odyssey wypadł świetnie, a w Vagabond wręcz rewelacyjnie.


Jak dotruchtać z Malibu do Hollywood 
w parę minut? - Heirs 

za podsumowanie tego serialu powinien wystarczyć ten jeden kadr, bo to najmądrzejsza rzecz, jaką usłyszałam w Heirs, ale nie zdołam się powstrzymać, żeby nie napisać tych wszystkich głupich komentarzy; Heirs, kadr z odcinka wraz z fragmentem polskiego tłumaczenia

Są takie seriale (jak np. İçimdeki Fırtına), podczas oglądania których czuję się jak ameba umysłowa, i stwierdzam z żałością, że zdecydowanie brakuje mi szarych komórek. Tak mam właśnie z Heirs - ten serial srogo mnie sponiewierał, normalnie jakbym się napiła płynu Borygo, ewentualnie Kurakao Drink. Heirs to klasistowska telenowela połączona z teen dramą, z czego wyszło absolutnie mordercze combo. Już od wejścia zostałam powalona przez mega słabe aktorstwo, a potem było jeszcze gorzej, aczkolwiek bardzo komicznie.

Część kalifornijska, w której nasz główny bohater siedzi w luksusowej chacie na "wygnaniu", jest po prostu genialna. Autentycznie żałuję, że nie nakręcili więcej odcinków w Kalifornii, bo część seulska to przy tym smutne pitolenie. Aktorzy (choć powinnam napisać "aktorzy") grający Kalifornijczyków to są chyba jacyś przypadkowo złapani na ulicy przechodnie, bo grają tak fatalnie, że tego się nie da opisać. Najgorszy jest chyba ten blondyn, kumpel Tana, no typ jakby się urwał z obsady The Room. Najlepsza scena, jak ten idiota wciąga nosem mąkę fasolową (którą główna bohaterka przywiozła z Korei), bo myśli, że to jakieś narkotyki (xD). Ogólnie dla samej logiki i wiarygodności relacji między postaciami Tana i Eun-sang powinni oni trochę dłużej posiedzieć w tej wypasionej willi w Malibu. Dobra, powinni tam posiedzieć dłużej, bo Wiśnia chciała dłużej pooglądać palmy i ocean (California dreamin').

W części kalifornijskiej spotykają nas różne absurdy, np. to jak nasi młodzi bohaterowie uciekają przed jakimiś złodupcami i spod chałupy Tana biegną przed siebie, aż dobiegają do Alei Sław w Hollywood. Dobre, co nie? Zwłaszcza że dom Tana znajduje się w Malibu. Wiecie, ile zajmuje dotarcie z Malibu do Hollywood? Według map Google jakieś 45 minut. Samochodem. A oni tam sobie pobiegli truchcikiem i nawet się nie spocili. Inny przykład - jak pojechali do tej winnicy, gdzie Tan spotkał się z bratem. No i wracają, i się wydupcają na drodze, bo kamulce tam leżały (normalnie jak w Człowieku, który gapił się na kozy - jeśli nie oglądaliście, to polecam). Nie chcę nic mówić, ale wystarczyłoby, gdyby Tan po prostu patrzył na drogę i ściągnął nieco nogę z gazu. No ale co ja tam wiem, przecież to był genialny pretekst do tego, żeby ich do siebie zbliżyć. Jeszcze inna zabawna akcja - jak po lekcji koleżanka zaczepia Tana i wywiązuje się tego typu dialog: - No co tam Tan? Co robisz po lekcjach? - Wracam do domu. I koniec, nie ma żadnej kontynuacji. Myślałam, że laska będzie go spraszać na jakąś inbę, a ta w ogóle ucina temat (aha, no ok, w ten sposób), koniec sceny. No i po co to w ogóle było?

Swoją drogą Tan i Eun-sang przypominają mi nieco Buraka i Aslı w Çilek Kokusu. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy aby Truskawki nie są jakimś remake'iem Heirs, bo oba seriale łączy sporo motywów. On bogaty, ona biedna. Poznają się daleko od domu, a tam przez jakiś incydent trafiają na piechty do jeszcze innego, obcego miejsca, a po jakimś czasie okazuje się, że ona jest córką gosposi w jego rodzinnym domu. Do tego on ma narzeczoną, którą totalnie olewa. Brzmi znajomo, prawda? Jednak produkcje te dzieli przepaść, jeśli chodzi o bohaterów. Burak i Aslı są charyzmatyczni, pełni młodzieńczej energii, kipiący emocjami. Z kolei Eun-sang stale płacze, a Tan nasuwa mi skojarzenie z tym memem ze smutnym Pablo Escobarem (a uściślając - z Pedro Pascalem w roli Escobara w serialu Narcos).

Pablo Escobar Waiting, inaczej Sad Pablo Escobar - mem pierwotnie opublikowany na MemeGenerator.net

a to moja odpowiedź - Sad TanHeirs, kadry z odcinka nr 4, SBS 

Poza tym Tan ma backstory tak niewiarygodnie przedstawione, że ja nie jestem w nie uwierzyć. No patrzę na tego dość ciapowatego "głównego" i nie wierzę ani w to, że jest on nastolatkiem (aktor, który go grał, na bank był starszy), ani w to, że jest jakimś hultajem, którego ponoć tak dobrze zna okoliczna policja (no, kurwa, nie - ten przemiły, spokojny chłopiec nie pasuje mi do kogoś, kto odwala szajsy po dragach). No ale dobra, przyjmijmy, że tak właśnie jest. Co więcej, koleś generalnie uskarża się, jak bardzo ma przekichane w życiu, bo brat kazał mu siedzieć w słonecznej Kalifornii, żeby ten mu nie przeszkadzał w byciu dziedzicem. A sam Tan, no cóż, czasem se pójdzie na lekcje do swojej high school, czasem na surfing, czasem zaś zamula siedząc w knajpie przy plaży, od czego zaczyna się całe nieszczęście, czyli główny wątek r o m a n t y c z n y. 

Jeśli denerwują was w tureckich serialach kissy zza krzaka, to zobaczcie sobie gdzieś w internetach, jak wyglądają kissy w Heirs (albo przypomnijcie je sobie, bo pewnie widzieliście to dużo wcześniej niż ja). No tak drewnianych pocałunków to ja dawno nie widziałam, o ile w ogóle kiedykolwiek. Eun-sang krzywi się dosłownie za każdym razem, kiedy Tan robi do niej maślane oczka i próbuje pocałować, jakby miała zostać zamordowana zardzewiałym nożem. Najlepsza jest ta scena w schowku na szczotki, gdzieś tak bliżej końca serialu, czyli teoretycznie w takim momencie, kiedy główni bohaterowie powinni już być (jak to śpiewa Rafał Brzozowski) tak blisko. Tymczasem Tan wygląda w tej kuriozalnej scenie, jakby całował ścianę, a Eun-sang, no cóż... Zastanawiam się, czy grająca to biedne dziewczę Park Shin-hye w ogóle wiedziała, że ten pocałunek ma tak wyglądać, bo wyszło to na ekranie mega cringe'owo.

Powinnam jeszcze coś powiedzieć o części seulskiej, która trwa przez większość odcinków, ale da się to streścić w prostych słowach - stek klasistowskich bzdur, dramy w rezydencji, skandale w szkole i Ten Drugi, który oczywiście okazuje się szkolnym łobuzem robiącym podchody do Eun-sang. Szkoda gadać. Na szczęście mam jeszcze jednego screena w zanadrzu, którym skończę wywód.

Heirs, screen zrobiony wyjątkowo dla kontekstu
Powyższy materiał poglądowy posłuży do poruszenia aż trzech kwestii. Mianowicie:

  • Ja przez cały ten serial zastanawiałam się, czy to możliwe, że to jego naturalny kolor włosów, czy jednak pofarbował. Mogłabym to oczywiście sprawdzić w Google, no ale w sumie po co?
  • Co do tekstu tłumaczenia, który widzicie. Eun-sang żali się, że chciałaby wypierdzielić z Korei. To ja w takim razie zapraszam do Polski. Wprawdzie niektórzy uważają, że to kraj z dykty, ale dla mnie jest bardzo spoko i nie ma takiego klasizmu, a przynajmniej u mnie na wsi nie ma klasizmu, tak że ten...
  • Czy wy widzicie ten różowy sweter? Muszę się (a męs...) bardzo hamować, (...kich nie...) żeby nie zadać (...było?) pewnego pytania. O kurde, nie udało się!

PS Love is the moment, jak ja tego nienawidzę. Mało brakowało, a za tym 1386 razem, kiedy leciała ta piosenka, wyciągnęłabym z kieszeni zapalarkę do zniczy i zaczęła machać płomieniem przy ekranie. 

Baba z jajami - Hyena


Kiedy pierwszy raz zobaczyłam zwiastun tego serialu, rzekłam tylko: meh. Ale potem tak jakoś wyszło, że zaczęłam oglądać i już po paru minutach byłam kupiona. Do tej pory jedynym serialem o prawnikach, jaki oglądałam, było Prawo Agaty (nie najgorsze 2 pierwsze sezony, potem trochę lipa). Ominął mnie szał na Suits, a o innych tego typu serialach nawet nie słyszałam. Hyenę też bym pewnie odpuściła, gdyby nie ta przykuwająca uwagę swoją fryzurą, stylówką i charakterem główna bohaterka, czyli Jung Geum-ja.

Takich twardych bab nie pokazują w serialach zbyt często. Geum-ja to nie jest kolejna młodziutka, naiwna i romantyczna do porzygu dziewczynka tuż po studiach, lecz odważna, nieustępliwa, inteligentna i błyskotliwa, a co najważniejsze, absolutnie niezależna dojrzała kobieta. To ona jest tu stroną wykorzystującą, a nie wykorzystywaną. To ona jest starsza od faceta i to facet jest romantycznym dodatkiem do niej, a nie na odwrót, jak to zwykle bywa.

Geum-ja w swojej typowej stylówce; Hyena, prod. SBS, dystr. Netflix, materiały promocyjne, zasoby bazy IMDb

Hyena wydaje mi się serialem niebywale świeżym, odbiegającym od utartych schematów, a do tego akcja jest wartka, fabuła w miarę logiczna, zwroty akcji zaskakują, a relację damsko-męska ukazano w sposób nietypowy. Hee-jae dosłownie stoi w miejscu, w którym zazwyczaj stoi jakaś młoda dziewczyna. Geum-ja doskonale owija go sobie wokół palca, a jego ponoszą emocje i sentymenty. Lecz, co ważne, od początku do końca jest między tą dwójką chemia i to taka, którą można kroić nożem.

Poza tym prawników nie pokazuje się tu jak jakichś zbawicieli i obrońców niewinnych. Wręcz przeciwnie, oni naprawdę są hienami żerującymi na najbogatszych klientach i gotowi przekraczać granice moralności dla wygrania sprawy. Znakomicie widać tu, że prawo niekoniecznie wiąże się ze sprawiedliwością.

Wraz z tym serialem doczekałam się wreszcie świetnej czołówki, jak również spójnej, bardzo dobrej ścieżki dźwiękowej, w której żadna z popowych piosenek mnie nie drażni. Nie drażni mnie nawet przepotężny product placement (m.in. zegarki, przekąski, pizzeria, ekspresy do kawy Nespresso i Mercedes). Uważam za naprawdę komiczne, jak bardzo niektóre sceny przypominają spoty reklamowe, zwłaszcza kiedy do akcji wkracza Mercedes ze swoimi brykami. Nieliche jest też ukrywanie marek nielokowanych, np. logotypy Adidasa czy Pumy zgrzebnie ukrywane pod plakietkami na dresach, które z lubością nosi Geum-ja.

Na sam koniec jeszcze wam powiem, że strasznie mi się podoba Ju Ji-hoon w tym serialu. Borze szumiący, jaki on jest przystojny. Nie że jakoś wybitnie ładny (znam ludzi, którzy uważają, że wręcz nie wypada mówić o mężczyźnie, że jest ładny, bo ładny to może być porcelanowy serwis do kawy), ale po prostu w naturalny, surowy i absolutnie męski sposób przystojny. Oto mój coming out, od teraz jak mnie będziecie pytać, kto jest moim ulubionym Koreańczykiem, znacie już odpowiedź ;)


Mój stary jest zombiakiem - Kingdom


Po tym, co napisałam w części poświęconej Hyenie chyba nikogo nie zdziwi, że zaczęłam oglądać Kingdom dla Ju Ji-hoona. Dość szybko okazało się, że jest to serial wart oglądania nie tylko dla niego. To produkcja dopracowana w każdym swoim aspekcie, niesamowicie dopieszczona wizualnie, zarówno pod względem kostiumów, scenografii i charakteryzacji, jak i efektów specjalnych. Zachwyca nawet to, co jest obrzydliwe, ale wierzcie mi - to nie jest serial dla ludzi, którzy mdleją na widok krwi. Od scen z zombiakami aż się słabo robi. Te sekwencje, kiedy hordy złaknionych ludzkiego mięsa potworów biegną w krwiożerczym szale, robią piorunujące wrażenie.

Co najważniejsze, to nie azjatycka cepelia i ganianie z mieczem jako sztuka dla sztuki. Treść dorównuje formie, a forma nie jest po to, aby odwrócić uwagę od kulawej fabuły, lecz dopełnia znakomicie prowadzoną historię. Kingdom ma bardzo dobre tempo. Widz odczuwa wraz z bohaterami upływający zbyt szybko czas i niepokój przed kolejnym zbudzeniem się zombie. Współodczuwa ten strach i wstręt. Serial angażuje emocjonalnie, a sama intryga polityczna (bo to wbrew pozorom o nią, a nie o zombie tutaj chodzi) jest przedstawiona w arcyciekawy sposób. Mamy tu co prawda prostą kategoryzację bohaterów na dobrych i złych, lecz nie uskarżam się na to. W dobie mody na antybohaterów, taki sprawiedliwy książę Chang jest kimś, komu kibicuje się z przyjemnością i bez żadnego "ale".

Kingdom, Netflix, zasoby bazy IMDb

Aż szkoda, że to wysmakowane dzieło ma na chwilę obecną tylko 12 odcinków (po 6 na sezon). Ale z drugiej strony to dobrze, bo serial nie przynudza, wydarzenia nie są rozwlekane w czasie, fabuła nie jest zapychana rzeczami niepotrzebnymi. Sezon drugi uważam za jeszcze lepszy od pierwszego i czekam z niecierpliwością na trzecią serię, bowiem cliffhanger zwiastuje zupełnie nowy rozdział w historii głównych bohaterów. Drodzy Państwo z Netflixa - bardzo proszę, żeby mój abonament szedł na ten serial, dziękuję. 

PS Jeszcze dodam coś, w co naprawdę trudno uwierzyć, ale to prawda. Otóż okazuje się, że jednak da się zrobić wyśmienity serial bez forsowania romansu. Niesamowite, prawda?

***
Dobrnęliśmy do końca. Mam nadzieję, że nie zmęczyliście się tym rajdem po aż sześciu serialach, i że czytając bawiliście się równie dobrze, co ja podczas pisania. Teraz zapraszam do dyskusji. Czy widzieliście wszystkie tytuły z mojego "Zbiornika"? A może macie propozycje do następnej jego odsłony? Zapraszam do komentowania.

11 komentarzy:

  1. Haha, widzę, że motywem przewodnim kilku z nich był Lee Seung Gi :) Nie widziałam tylko "Vagabond", ale ze względu na Suzy, za którą nie przepadam... Ale teraz mam taką posuchę dramową, że być może się na to skuszę. A co do "You're all surrended" to zgadzam się ze wszystkim, ale przyznaj, że scena pościgu otwierająca cały serial jest świetna :D to chyba moja ulubiona scena, w każdym razie na tyle ją lubię, że pamiętam ją do dziś, a dramę oglądałam ze 4 lata temu :D Zawdzięczam tej szmirce jeszcze moje uwielbienie do uroczego Choi Woo Shika, który wystąpił tam jako cameo - do dziś nie wiem jak to się stało, że zwróciłam na niego uwagę, ale sama przed sobą szczycę się tym, że znałam go na długo przed tym zanim wystąpił w "Parasite" i poznali go też wszyscy inni :) W jednej dramce przeniósł się nawet w czasie z przeszłości i biegał wszędzie w uroczym żółtym dresiku.
    Widziałam też "Heirs"... cóż... Dałam szansę Lee Min Ho i oglądam nadawany teraz "The King: ethernal monarchy", ale póki co wciąż uważam, że jest trochę plastikowy a trochę drewniany. Widziałam go jeszcze w "Legend of the Blue Sea" i tam wypadł trochę lepiej, ale wydaje mi się, że po prostu grał tam ciekawiej rozpisaną postać.
    Nie widziałam jeszcze dwóch ostatnich produkcji, ale mam je w planach, skoro mają nawet polskie napisy :) Mnie też ominął szał na "Suits", ale biegnę donieść, że Koreańczycy nakręcili własną wersję o tym samym tytule. Nie mam porównania z produkcją hamerykańską, ale te koreańskie siutsy jakoś niespecjalnie mnie porwały. Obejrzyj koniecznie "Stranger/Secret forest", to była chyba pierwsza kdrama dostępna na Netflixie, jest genialna, jeśli lubisz rozwiązywanie zagadek kryminalnych. I też nie wciskają romansu :D

    Wybacz ten przydługi komentarz, ale znów setnie się ubawiłam czytając Twoje uwagi, więc podzieliłam się też moimi :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z Vagabond było tak, że zaczęłam to oglądać jako pierwsze z tych wszystkich tutaj, ale przyznam, że pierwszy odcinek mnie zmęczył, więc odłożyłam, a zaczęłam oglądać Korean Odyssey i dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że gra w tym ten sam typ, co w Vagabond, więc potem chętniej do tego wróciłam i koniec końców serial mi się spodobał :)
      Ta scena pościgu to była chyba jedyna w miarę dobra scena w You're All Surrounded, potem było już tylko gorzej.
      Oglądałam jeden odcinek tego "Króla" i czekam, aż w czerwcu wlecą hurtem na "naszego" Netflixa wszystkie odcinki, bo to będzie dla mnie beka stulecia, chyba zacznę sobie zbierać butle na tę okazję :D
      Niestety nie znoszę zagadek kryminalnych i ciężko mnie przekonać do czegokolwiek kryminalnego. Miałam wiele lat temu fazę na kryminały, zwłaszcza jeśli chodzi o książki, a potem tak mi to zbrzydło, że do tej pory mam alergię. Po prostu przesyt materiału.
      "Goblina" rzeczywiście polecało mi już wiele osób, ale to Twój opis brzmi najbardziej zachęcająco, więc może rzeczywiście zacznę oglądać.
      Dzięki za komentarz, pozdrowienia :)

      Usuń
    2. Haha, zbieraj butle, bądź jak ten uroczy Małpiszon :D Ja doszłam do wniosku, że "Króla" oglądam głównie dla aktorów drugoplanowych - przyjaciela-ochroniarza króla i przyjaciela-policjanta głównej. I też nie jestem miłośnikiem kryminałów, bo czasem mój mózg nie nadąża za intrygą, ale ten serial warto obejrzeć, może kiedyś jeszcze wrócisz do takich klimatów.
      Czekam na kolejne wpisy z twoich przygód z kdramami :D

      Usuń
    3. Muszę szczerze przyznać, że w "The King..." robi się coraz ciekawiej! Z tygodnia na tydzień atmosfera gęstnieje...

      Usuń
    4. Kurna mać, ja chyba naprawdę nie wytrzymam i zacznę to oglądać na bieżąco, mimo że zdecydowanie wolę bingewatching xD

      Usuń
    5. W tę sobotę był taki plot-twist że hoho! I myślę, że scena spotkania dwóch postaci granych przez Woo Do Hwana przejdzie do historii kdram :D Oglądaj, będę miała z kim komentować na bieżąco :D :D

      Usuń
    6. To jak masz chęć podyskutować o "czasie i przestrzeni" na bieżąco (a jestem już po 8 odcinku), to napisz do mnie na maila, adres w zakładce Kontakt ;)

      Usuń
  2. Aaaa!! I jeszcze zapomniałam, że oprócz "Strangera" musisz też obejrzeć dramę "Goblin", klimat trochę jak w "Koreańskiej odysei", historia czasem trochę się rozjeżdża, ale bromance'u goblina i ponurego żniwiarza nie zastąpi Ci żadne inne połączenie, aż Ci dorzucę jakiś klip na zachętę, chociaż już pewnie wiele osób polecało ci to dzieło tragiczno-komiczne :D
    Miłego oglądania, bo warto! https://youtu.be/YAKwJpSkwxw

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no i namówiłaś, jestem w trakcie i przyznaję Goblin plus Ponury Żniwiarz wynagradza wszystko!

      Usuń
    2. Haha, cieszę się :) To była naprawdę dobra drama, chociaż pod koniec trochę się wszystko rozjechało.

      Usuń
  3. Jeszcze nie widziałam Hyeny, a Kingdom planuję obejrzeć jak będą wszystkie 3 sezony. Resztę widziałam, ale każdego z aktorów bardziej lubię w innych ich dramach. Lee Seung-Gi w "My Girlfriend is a Nine-Tailed Fox", Lee Min-Ho w "The Legend of the Blue Sea”. Ju Ji-Hoona widziałam tylko "Princess Hours" (2006), które było jego debiutem i w "Mask" (2015). To drugie miało ciekawą fabułę.
    "Goblina" też polecam. To jedna z tych dram, która najlepiej pokazuje czym są koreańskie dramy i dlaczego tak wciągają.

    OdpowiedzUsuń

Chcesz podzielić się swoją opinią? Nie zgadzasz się z moją? Śmiało! Napisz komentarz :)

Copyright © Wiśnia w multiwersum seriali , Blogger