×

Zbiornik #6 Romantica

Patronem dzisiejszego Zbiornika jest odcinek 122. Świata według Kiepskich pt. Romantica. Motywem przewodnim Romantiki jest literatura kobieca (w postaci popularnych na przełomie tysiącleci harlekinów). Halina i Helena wzruszają się, czytając romantyczne bzdety o hrabim Coxie i doktorze Lolku z Kalifornii. Ferdek, Paździoch oraz reszta mężczyzn z kamienicy przy ulicy Ćwiartki 3 próbują odkryć sekret popularności tego typu powieści, aż w końcu postanawiają odczarować romantyczne mity i napisać wspólnymi siłami książkę, w której romantycznym bohaterem będzie ktoś taki, jak oni, czyli pijący piwko przed telewizorem przeciętny facet. Książka staje się bestsellerem, choć zostaje zrozumiana w zupełnie innym kontekście. Kobiety, zamiast upatrywać w powieści sąsiadów romansu z  bohaterem idealnym, odczytały ją jako naturalistyczny obraz rodzinnej patologii i uciemiężenia żon przez wąsatych nierobów. 

Halina wzrusza się podczas lektury Sekretów Hrabiego
Świat według Kiepskich, odc.122 Romantica, Polsat

Dziś harlekiny zostały wyparte przez powieści z (pół)gołym panem na okładce. Czy są one lepsze czy gorsze - tego wam nie powiem, ale wiem za to, że są popularne. A Romantica wciąż jest odcinkiem na czasie, bo w miejsce książek równie dobrze można wstawić seriale. I o takich właśnie romantycznych wytworach koreańskiej telewizji sobie dziś pośmieszkujemy. Proszę włączyć poczucie humoru oraz przygotować sobie jadło i napitek, bo to będzie bardzo długi wpis. Życzę dobrej zabawy :)

Babsko jedno z drugim naczyta się czegoś takiego 
i później se nawyobrażowuje nie wiadomo co, Walduś. (...) 
Nylony se wyobrażowuje, rozumiesz, kokosy se wyobrażowuje, rozumisz, 
figo-fago egzotyczne i tego Lolka, obesrańca jednego, romantyka zasranego.
 
Ferdynand Kiepski 

Rookie Historian Goo Hae-ryung 

Czy zdajecie sobie sprawę z tego, że ja ten serial oglądałam w sierpniu ubiegłego roku? I do tej pory nie mogłam mu znaleźć miejsca w poprzednich Zbiornikach? A teraz, gdy przyszedł czas, żeby o nim wreszcie napisać (i zaprezentować mem, który kisiłam na pulpicie ponad pół roku), tak naprawdę prawie nic nie pamiętam. Ale postaram się poruszyć przynajmniej te kwestie, które sobie zapisałam w notatkach. 

Otóż jest to serial kostiumowy, który w historycznym anturażu głosi przypowieść o pokonywaniu uprzedzeń na tle płciowym. Takie w nim widzę główne przesłanie. Grupa młodych, wykształconych kobiet zostaje historyczkami, spisującymi w kronikach m.in. życie codzienne książąt. Nie podoba się to cesarskim urzędnikom, historykom płci męskiej, którzy z dziada pradziada uważali się za istoty lepsze od niewiast. Na początku pojawia się sporo zgrzytów, ale wspólna praca i parę przygód po drodze sprawia, że historycy i historyczki zaczynają tworzyć zgraną drużynę, w której jedni stają w obronie drugich. Uważam, że był to fajnie pokazany wątek, w którym nie brakowało momentów frustrujących, ale i komicznych było co niemiara. 

Inny ważny wątek to oczywiście wątek r o m a n t y c z n y, bo w końcu dlatego ten serial wylądował w dzisiejszej Romantice. Tytułowa Goo Hae-ryung ani myśli wychodzić za mąż i udaje jej się wywinąć od tego obowiązku, a zamiast tego zdaje egzamin i zostaje przyjęta wraz z paroma innymi dziewczętami do pracy jako historyczka. Zanim jednak zaczyna pracę, poznaje pewnego młodzieńca, który potajemnie pisze marne romansidła dla gawiedzi. Młodzieniec okazuje się księciem, który swoją nieograniczoną wyobraźnią wypełnia monotonne życie. Wszystko w tej ich relacji jest ukazane całkiem uroczo, ale nie ma tam zbyt wiele chemii, poza tym Yi-rim wygląda jak dzieciaczek, nie dziwcie mi się zatem, że zezowałam w kierunku księcia koronnego Yi-jina, który nawiasem mówiąc ma perfekcyjnie docięty zarost, co do milimetra. 

Jednak bardziej od głównego wątku wolałam misje poboczne, zwłaszcza te z historykami. Z nimi można się było i wkurzyć, i uśmiać. W notatkach zapisałam sobie 3 rzeczy: że w 12. odcinku była jakaś mega zabawna akcja ze sraniem (w istocie - w ramach pewnego protestu panowie udawali, że wszyscy dostali nagłego ataku rozwolnienia), 13. odcinek ukazuje sens wiary chrześcijańskiej prościej i mądrzej od wszystkich tych łopatologicznych chrześcijańskich filmów, i że 10. odcinek to aktorski popis grającego Min U-wona Lee Ji-hoona. No i tak było, nie zmyślam. W całej obsadzie nie ma nikogo, kto grałby równie dobrze, co Lee Ji-hoon; byłam pod absolutnym wrażeniem tego, jak ten aktor budował postać Min U-wona, jedynego bohatera, który mnie poruszył w tym serialu. Pod względem aktorstwa: Lee Ji-hoon > długo długo nikt > reszta aktorów. 

Tak w ogóle, to nieźle się ten serial zaczął. Pomyślałam sobie na samym początku, że tu może być nielicha jazda, skoro wszystkim tylko cimcirimcim w głowie. Tłumy spragnionych miłosnych uniesień kobiet schodzą się, by posłuchać czytanego na głos romansu i tylko czekają, aż będą jakieś momenty. Z kolei nasza Goo Hae-ryung zostaje wręcz wywalona z domu jakiejś wyżej postawionej damy za to, że w czytanych przez nią Cierpieniach młodego Wertera nie ma opisów seksu (no tak swoją drogą bardziej niż podczas słuchania Cierpień... cierpieć się nie da, Werter to chyba najbardziej żałosny bohater książkowy, o jakim kiedykolwiek czytałam). Ale serial nie rozkręcił się aż tak, jak tego oczekiwałam. Przez większość czasu były straszne nudy, akcja zagęściła się gdzieś pod koniec. Nie było źle, ale bez wow. No i za mało Yi-jina, za mało ;)

gdyby tylko przeczytali im 365 dni...;
Rookie Historian Goo Hea-ryung, kadr z odc.1, MBC, dystr. Netflix

W skali romantyczności od zera do hrabiego Coxa przyznaję 4. Tam gdzie powinna być chemia, to jej nie było, a tam gdzie była, nie została wykorzystana. 

Gdyby to leciało na okile: Ferdek i Boczek - Pacz pan, panie Ferdku, jakiego se ten młody romansa wymyślił. - Paaanie, jak ja bym se chciał, to bym se takiego romansa napisał, że ho ho!

Suspicious Partner 

Dobra, to na początek wszyscy czytający biorą palec wskazujący i kierują go prosto na ekran, wskazując tym gestem, kto do tej pory nie obejrzał Healera. Tak, oczywiście, tą osobą jestem ja i powiem wam, że ten tytuł oddala się ode mnie jak sonda Voyager 2 od Układu Słonecznego. Ale czy wybaczycie mi, jeśli w zamian dostaniecie dwa inne seriale z Ji Chang-wookiem? Czy dobrze słyszę, że tak? No to super. 

Zasadniczo ten serial też widziałam już dość dawno temu i moja pamięć może płatać figle, ale to najwyżej coś sobie dośpiewam. Suspicious Partner (obok What's Wrong With Secretary Kim?) uważam za rzetelny rom-com, który nie udaje, że jest czymś więcej niż komedią romantyczną. Po prostu pięknie odfajkowuje różne typowe dla gatunku motywy: przyciąganie i odpychanie (że jak ona chce, to on nie chce, a jak on chce, to ona nie chce, i tak w koło Macieju), dramat u szczytu radości, pobyt w szpitalu i opatrywanie ran (soooo romantic xD) i takie tam inne. Wiąże się to z prościutką, naiwną i przewidywalną w opór fabułą, ale przy tym jest to po prostu przyjemne w odbiorze. 

no i po kompocie...;
Suspicious Partner, screeny z odc. 15 (chyba), SBS

Akcja rozgrywa się w środowisku prawniczym; główny bohater jest prokuratorem, ale dość szybko musi się pożegnać z wymarzoną robotą, bo postawił się przełożonemu i nie chciał pogrążyć niewinnej osoby, wsadzając ją za kraty. Tą osobą jest lekko postrzelona Bong-hee, którą Noh Ji-wook najpierw poznał w dość kuriozalnych okolicznościach, by potem (równie kuriozalnym zbiegiem okoliczności) zostać jej opiekunem stażu w prokuraturze (nie wiem, czy poprawnie to nazywam, ale wszyscy wiemy, o co chodzi). W każdym razie Noh Ji-wook nienawidzi adwokatów i staje się królową dramatu, kiedy musi nim zostać. Koniec końców udaje mu się powrócić na stołek prokuratura i po raz kolejny zmienia fryzurę (jak nie wiadomo, czy w danej chwili Noh Ji-wook jest adwokatem, czy prokuratorem, to trzeba patrzeć na jego włosy; jak ma zaczesane na bok i odsłonięte czoło - jest prokuratorem, jak ma grzywkę opuszczoną na czoło - jest adwokatem; to taki protip, gdyby ktoś jeszcze tego nie ogarniał). 

Tak naprawdę naciągactwem numer jeden w tym serialu jest to, że ci bohaterowie w ogóle są prawnikami. W takiej np. Hyenie od pierwszych chwil wie się, że bohaterowie są rasowymi prawnikami - takimi, którzy nie tylko wykonują ten zawód, ale po prostu są jego pasjonatami. Zapach sali sądowej i kancelarii mogą poczuć nawet ci, którzy w życiu nie mieli kontaktu ze środowiskiem prawniczym. W Suspicious Partner wypada to trochę tak, jakby twórcy uznali, że fajnie byłoby, gdyby bohaterowie wykonywali jakiś trendy zawód, więc wymyślili ich jako prawników, ale jest to tak naprawdę mało ważne, bo robi jedynie za kontekst do love story

to powinien być mój reakcyjniak do co drugiej sceny w każdym jednym rom-comie;
Suspicious Partner, screeny z odc. 14 (chyba; tak, znowu nie pamiętam), SBS

Nawet podobał mi się tutaj humor, który nie był jakiś mocno wymuszony. Żarty mnie bawiły - może nie do rozpuku, ale jednak były one bardziej trafione niż te w paru innych serialach. Fajnym akcentem humorystycznym była np. postać pana Byuna, który swoim dość szorstkim usposobieniem i srogimi minami świetnie równoważył całą resztę słodkiego towarzystwa. Polubiłam również Bang Eun-ho, będącego prawą ręką Noh Ji-wooka. Grający tę postać Jang Hyuk-jin był mi dotąd znany z Vagabond, gdzie grał tego pilota-narkomana, któremu Lee Seung-gi obijał mordę. Tak mi się wrył wizerunek tego człowieka jako zaćpanej mordy, że w każdym odcinku Suspicious Partner zaskakiwała mnie jego sympatyczna twarz i schludny wygląd. 

Moim zdaniem dwadzieścia odcinków to za dużo - środek serialu to klasyczne przeciąganie struny, a dzieje się tam praktycznie cały czas to samo: zabawa w kotka i myszkę z mordercą (główny wątek kryminalny) oraz romans Ji-wooka i Bong-hee. Chociaż powiem wam, że gdyby za remake wzięli się Turcy, to z tych dwudziestu spokojnie mogliby wycisnąć nawet i pięćdziesiąt, a przeciąganie struny trwałoby w nieskończoność. Z tym że w tureckich stacjach mieliby problem z pokazaniem paru scen w odtworzeniu 1:1 xD 

jak to skwitowała moja przyjaciółka - wspaniałe wspomnienia xD 
 nie ma to jak rysowanie sobie pitoków w książkach od angielskiego;
Suspicious Partner, screeny z naprawdę nie pamiętam którego odcinka, SBS

W skali romantyczności od zera do Doktora Dżordża Lolka z Kalifornii przyznaję mocne 8. Jak już wspominałam, ten serial to rzetelny rom-com, a chemia między głównymi bohaterami jest na tyle silna, że można przymknąć oko na absurdy i mimo wszystko nie usnąć z nudów. 

Gdyby to leciało na okile: Halina i Helena - Pani popatrzy, pani Halinko, w tej Azji to nawet adwokatów mają przystojniejszych od naszych. - Pani Helenko, ja pani powiem, że jakbym 30 lat temu takiego spotkała, to bym naprawdę w dupę kopnęła tego mojego jełopa. 

Start-Up 

Spodziewałam się, że ten serial zrobi na mnie większe wrażenie, bo hype na ten tytuł był dość spory. Ale niestety - dla mnie Start-Up okazał się rozczarowaniem. Pierwszą połowę odcinków dosłownie wymęczyłam, drugą oglądało mi się ciut lepiej, aczkolwiek do samego końca nie pochłonęła mnie prezentowana historia. Nie żeby to był zły serial, ale po prostu jakoś nie zażarło i po cichu mamroczę, że to przereklamowany tytuł. 

Start-Up to jeden z tych seriali, w których wszystko jest niby ok, ale coś gdzieś jednak nie kliknęło. Teoretycznie miał to być inspirujący serial o podążaniu za swoimi marzeniami, osiąganiu zamierzonych celów, budowaniu od zera kariery w przemyśle high-tech. W praktyce wyszedł z tego uderzający w pretensjonalne tony serial obyczajowy, w którym nie wiadomo nawet, kto jest bohaterem głównym, a kto piątym kołem u wozu, a wątek romantyczny jest jak żywcem wyjęty z tureckiego dizilandu - udawanie, kłamstwo i popaprany miłosny trójkąt (normalnie wszystko to, co kocham xD). W dodatku odnoszę wrażenie, że najciekawsze rzeczy rozegrały się w tym przeskoku czasowym między wyjazdem chłopaków do Ameryki a ich powrotem. Chciałabym zobaczyć, jak sobie radzili w Dolinie Krzemowej, jak udało im się odnaleźć w obcej kulturze, jak stawali się lepszymi wersjami samych siebie. Z drugiej strony chciałabym też zobaczyć, jak pękają lody między siostrami i jak wyglądał rozwój firm In-jae, która nawiasem mówiąc dostała za mało czasu antenowego, choć była ważną postacią. Tymczasem wszystkie te rzeczy rozegrały się poza sceną. Oprócz tego z wyjazdem piwniczaków do USA wiąże się jedna z największych serialowych durnot, czyli dramatyczna rozłąka, tak jakby bohaterowie zapomnieli o istnieniu e-maila, komunikatorów internetowych, podstawowej funkcji telefonu, jaką jest dzwonienie do kogoś, czy nawet pierdzielonej poczty tradycyjnej. Wyjechali do Stanów = nie mogli utrzymywać kontaktu z nikim w Korei. No ja rozumiem, że to by nie przeszło w Północnej, ale w Południowej? 

Jak nie, jak tak, tatuś? 
Start-Up, odc. 13, TvN, dystr. Netflix
Świat według Kiepskich, odc. 354, Polsat

Oprawa graficzna (z czołówką włącznie), ścieżka dźwiękowa i ogólny poziom realizacji są na naprawdę wysokim poziomie. Fajnie pokazano Sandbox, czuć było atmosferę tego miejsca i ducha walki o przetrwanie wśród pracowników start-upów. Nie ma też najmniejszego powodu, aby doczepić się do aktorstwa, bo mamy tu kilka solidnych występów. Ekipa trzech piwniczaków, którzy mimo niepowodzeń wciąż podejmowali próby zaistnienia na rynku, została świetnie sportretowana. A jeśli chodzi o główny wątek, to choć Dal-mi i Do-san często mnie irytowali jako bohaterowie, to odtwórcy tych ról, czyli Bae Suzy i Nam Joo-hyuk, wykonali dobrą pracę na planie. Bae Suzy jako Dal-mi wypadła bardzo naturalnie, podobnie zresztą Bóg Wody Nam Joo-hyuk, który udowodnił, że lepiej odnajduje się właśnie w rolach takich wycofanych, zahukanych typów. Mimo to jakoś mnie ci bohaterowie mało obchodzili. Mało mnie obchodziły ich interesy i mało mnie obchodziła ich relacja, a oni sami wydawali mi się zbyt jednowymiarowi. Fajnie wykreowani przez aktorów, ale płytko nakreśleni w scenariuszu. No i ten Do-san sam w sobie był dla mnie mało atrakcyjną postacią. 

ach, te subtelne placementy...;
Start-Up, odc. 15, TvN, dystr. Netflix

Co do samego ich romansu, to ja od początku nie miałam wątpliwości, kogo wybierze Dal-mi. I zanim ktoś powie, że to przecież Ji-pyeong był przez te wszystkie lata tym jej wymarzonym chłopakiem z listów, to pragnę przypomnieć, iż Ji-pyeong pisał te listy w konsultacji z babcią, kreując całkowicie fikcyjną postać. Do-san z listów to nie Ji-pyeong we własnej osobie, tylko bohater równie fikcyjny, co Janek Kos z Czterech pancernych, pisany w dodatku w taki sposób, żeby wydawał się bliski Dal-mi. Zatem nie tylko prawdziwy Do-san nie był Do-sanem z listów, ale i sam autor listów nie był tak naprawdę tą postacią, którą znała Dal-mi. Po poznaniu prawdziwego Do-sana listy przestały mieć dla Dal-mi znaczenie, nawet jeśli wciąż pozostawał po nich sentyment. Do-san jej się zwyczajnie spodobał i tyle, takich rzeczy się nie wykalkuluje. Kiedy Ji-pyeong zorientował się, że sam zaczął coś czuć do Dal-mi, skakał wokół niej długi czas, ale nic nie wskórał. I bardzo dobrze, tym lepiej dla niego, że finalnie odpuścił. Jeśli motyle fruwają w brzuchu tylko u jednej osoby, a u drugiej nic się nie dzieje, to choćby mieli się widywać dzień w dzień przez 20 lat, nic z tego nie będzie. Dobrze się stało, że go nie wybrała. Bycie czyimś planem B nie jest przyjemne, nawet jeśli z początku wydaje się zadowalającą opcją. 

Tak w ogóle, to Han Ji-pyeong był dla odmiany ciekawą postacią, tyle że dziwnie prowadzoną. Niby w pierwszym odcinku jest przedstawiony tak, jakby to on miał być głównym bohaterem, ale potem zostaje zepchnięty gdzieś na boczny tor, a miejsce protagonisty zajmuje Nam Do-san. Z jednej strony ukazuje nam się go jako człowieka, który dzięki własnej zaradności osiągnął sukces w biznesie, jest inteligentny, mądry, a przy tym ma swoją wrażliwą stronę. Z drugiej jednak ma się wrażenie, że twórcy serialu co i rusz chcą, żebyśmy uważali go za czarny charakter, który w bezlitosny sposób gasi entuzjazm ekipy Samsan Tech, i którego uwagi (choć czysto merytoryczne) doprowadzają kogoś do ostateczności (swoją drogą wątek "zemsty" to najbardziej z dupy wątek w całym serialu). 

najbardziej polska scena w całym serialu - wyjaśnijmy sobie wszystko przy alkoholu;
Start-Up, odc. 16, TvN, dystr. Netflix

Mnie się wydaje, że Ji-pyeong to jedyna rozgarnięta osoba w tym serialu. Jest biznesmenem, który sam dorobił się swojego majątku (no może ociupinkę pomogły mu w tym pieniądze babci Dal-mi, ale jego zmysł do inwestycji pomógł mu pomnożyć oszczędności pani Choi), a zatem jest to osoba, która faktycznie zna wartość pieniądza. Jaki niby miałby być jako mentor raczkującej firmy? Miał przyklaskiwać każdemu naiwnemu pomysłowi ludzi, którzy są zieloni w sprawach biznesowych? Klepać po pleckach, znając potencjalne zagrożenia, jakie czyhają na takie niedoświadczone firmy? Biznes to nie jest picie kompotu po obiedzie, a już na pewno nie jest to świat dla słabych ludzi. 

Czy słyszeliście już tę historię, że chłopaki z oryginalnej wersji tego słynnego zdjęcia, które stało się memem, porobili nieliche kariery w informatyce, a jeden z nich pracował w Google, a później dostał się do SpaceX?

Patrząc na to, jak bardzo melodramatyczni są właściwie wszyscy bohaterowie Start-Up, naprawdę doceniam Alexa Kwona. Niby cwaniak z Ameryki, którego zamiary okazują się nie tak czyste, jakby się mogło wydawać, ale to postać niosąca ze sobą powiew świeżego powietrza. Bohater można powiedzieć epizodyczny, ale bardzo mi się podobał. 

W skali romantyczności od zera do Waldusia sprzed wyjazdu do Ameryki przyznaję dość chłodne 6. Obóz Do-sana powinien być ukontentowany zakończeniem. 

Ponadto Han Ji-pyeong otrzymuje ode mnie statuetkę Złotego Yağıza za bycie najtragiczniejszą postacią w trójkącie miłosnym. Tragiczniejszą nawet od samego patrona tej nagrody, bo tamten to choć na koniec zaznał szczęścia w miłości. Całe szczęście, że miał choć jeszcze babcię Dal-mi, która i dla niego stała się prawdziwą babcią. Oni dwoje byli dla mnie jedynym sensem oglądania tego serialu do końca. 

Gdyby to leciało na okile: Jolasia i Walduś - Patrz, Waldemar, taki Koreaniec jeden se pojechał do Ameryki i zobacz, jaki bogaty wrócił, kasiory zarobił i jeszcze se płaszcz od Pako Rabako kupił, a ty co? Gówno przywiozłeś, jeszcze se w tym dresie chodzisz na okrągło, jak tatuś swój się robisz, bynajmniej, co ja w tobie widziałam, gdy cię poznałam? - Jolanta, weź mnie nie denerwuj, bo ja żem wszystko co miał, to żem ci normalnie dał, dolary rozumisz, co ty mie tu o jakimś Koreańcu gadasz teraz, nie wytrzymie normalnie. <głos Haliny> - Synku, napij się kompotu.  

Lovestruck in the City

Czy pamiętacie jeszcze moje słynne określenie status związku: to popierdolone? Otóż muszę wam powiedzieć, że pasuje ono wyśmienicie do pary głównych bohaterów w Lovestruck in the City. Ich relacji po prostu nie da się inaczej nazwać. To jest bardziej toxic od piosenki Britney Spears

Już na samym wstępie trzeba jasno zaznaczyć, że nie jest to przyjemny serial, choć może się tak na początku wydawać, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę to, iż produkcja ta przybiera formę mockumentu, czyli udawanego dokumentu (nie mylić z paradokumentem). Fabuła rozwija się na zasadzie niby-wywiadu, w którym dwoje głównych bohaterów opowiada (patrząc prosto w oko kamery) swoją historię jednej znajomości. Słodkie z pozoru wspomnienie o letniej miłości dość szybko okazuje się niezagojoną raną, którą z uporem maniaka rozdrapuje popadający w alkoholizm główny bohater. Jeśli więc nie oglądaliście jeszcze Lovestruck in the City, ale macie taki zamiar, przygotujcie się na sporo nerwów, bo na pewno nie dostaniecie typowej telewizyjnej inscenizacji, w której każdy problem rozwiązuje się w tak zwanym międzyczasie, i jest pięknie, kwiatki pachną, ptaszki ćwierkają. 

O ile w "normalnych" serialach schemat polega na budowaniu jakiejś relacji między bohaterami i doprowadzeniu jej do punktu, w którym ona i on niebo i grom się ze sobą schodzą, tak w Lovestruck in the City jest, do pewnego momentu, zupełnie na odwrót. W głównym wątku dobrze już było, teraz pozostały po tym jedynie strzępki wspomnień. Dzięki tej niekonwencjonalnej kolejności zdarzeń, fabuła staje się bardziej intrygująca, bo nie wiemy, czego się spodziewać i jakiego finału oczekiwać. Czy główni spotkają się jeszcze raz, jaki był powód ucieczki Głównej i całego jej kłamstwa, no i czy ona odda wreszcie te aparaty? Każdy odcinek, zamiast przybliżać do szczęśliwego zakończenia, pozostawia nas z pytaniem o sens tego związku, i na czym on w ogóle stał, o ile w ogóle stał. 

Lovestruck in the City, screeny z odc. 2, KakaoTV, dystr. Netflix

Potem jest taki moment, w którym otwiera się nowy rozdział w tej absolutnie porąbanej relacji, niemniej nieprędko można się spodziewać ustabilizowania sytuacji między Jae-wonem a Eun-Oh. Do samego końca mamy kocioł pełen gotujących się emocji. I praktycznie do samego końca nie można być niczego pewnym. 

Konwencja mockumentu jest w przypadku tego serialu bardzo przewrotna. Na samym początku można odnieść wrażenie, że to będzie taki serial, w którym główny bohater coś tam pierdoli do kamery o swoim wakacyjnym romansie, ale generalnie więcej w tym komedii niż dramatu. A tymczasem im dalej w las, tym ciemniej - główny wątek zamienia się w festiwal gorzkich żali nad utraconą miłością.  Retrospekcje ukazujące najszczęśliwsze chwile wybrzmiewają w cholernie smutnym tonie i z każdym kolejnym odcinkiem główny bohater coraz bardziej pogrąża się w rozpaczy, którą zresztą topi w alkoholu. 

Ironiczny humor czyni ten serial jeszcze bardziej gorzkim. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż narracja w dość szyderczy sposób ukazuje Jae-wona, spłycając rozmiary jego problemu. Jest w tym wszystkim nabijanie się z niego, że np. znowu poszedł najebany na posterunek, żeby zgłosić kradzież aparatów. Po chwili jednak dociera do nas ciężar tego żartu. Jae-won jest tak żałosny w swoim stanie, że aż komiczny. I tu muszę przyznać, że warto było wcześniej obejrzeć Ji Chang-wooka w szmirkach i pół-szmirkach, żeby teraz oglądać go w takiej roli, bo to jak on tutaj gra, to jest coś niesamowitego. 

Gdzieś w połowie serii mamy taką scenę, w której pijany w sztok Jae-won zaczyna przejawiać objawy delirium tremens, a mianowicie wydaje mu się, że przysiada się do niego jego ukochana. Ależ ta scena daje kopa, mówię wam. Porażający ładunek emocjonalny, trudno zapomnieć tę desperację w oczach i gestach Jae-wona. I jego słowa, gdy mówi, że bez niej każdego dnia umiera kawałek po kawałku. Ta jedna scena to nie tylko kwintesencja tego, jak wygląda relacja głównych bohaterów, ale też pokaz aktorstwa przez wielkie A, bo nie tylko Ji Chang-wook, ale i Kim Ji-won daje w swojej roli niezły popis. Ogólnie cały serial jest bardzo dobrze zagrany, ale ta scena przebija wszystkie inne. 

Tak naprawdę trudno lubić postaci w tym serialu, bo nie przejawiają oni cech, za które szczególnie lubi się ludzi w serialach. Ale chyba właśnie to było celem twórców Lovestruck in the City - niedoskonali bohaterowie mieli być bardziej ludzcy, bo targani emocjami, namiętnością, niepozbawieni powszechnych człowieczych wad: niedojrzałości, naiwności, tchórzostwa, egoizmu. Oprócz Jae-wona i Eun-oh występują tu jeszcze dwie pary postaci pobocznych, ale szczerze mówiąc nie chce mi się już nad nimi rozwodzić. Zresztą nie ukrywam, że i tak najbardziej interesował mnie główny wątek. 

Z moim oglądaniem Lovestruck in the City wiąże się mnóstwo sprzeczności. Chyba żadna inna produkcja nie wzbudziła we mnie tak ambiwalentnych odczuć. No bo trochę lubię ten serial, a trochę nie. Z jednej strony podoba mi się jego forma, piękne zdjęcia, niedosłowne kadry i zupełnie inne podejście do rozwijania głównej historii. Z drugiej zaś tak mnie czasami wkurza to, co się tam dzieje, że nie wytrzymie. Z jednej strony uważam, że Ji Chang-wook wygląda tu ekstremalnie atrakcyjnie, a z drugiej na graną przez niego postać patrzę trochę jak matka na swojego poważnie skrzywdzonego przez okrutną niedoszłą synową syna (no wiem, że beka ze mnie xD). Jako zdystansowany obserwator uważam, że Jae-won jest głupi i nie ma za grosz szacunku do samego siebie. Ale jako człowiek, który mimo wszystko ma jakieś tam emocje, jestem w stanie zrozumieć, że uczuć nie da się wyłączyć jak nocnej lampki. Nie potrafię też konkretnie się określić, czy jestem zwolennikiem zejścia się tych dwojga, czy wolałabym, żeby tego jednak nie robili. Zamęt, panie, zamęt. Ale może właśnie w tym tkwi niepowtarzalność tego serialu? 

W momencie, w którym publikuję ten tekst, zostały dwa odcinki (chyba dwa) do końca. Po tym, co się odwaliło w ostatnim, który widziałam, wydaje mi się, że wiem, jak to się skończy, aczkolwiek po cichu liczę na jeszcze jedno odwrócenie kota ogonem (może jakiś tragiczny finał???). Tak czy inaczej te dwa finałowe odcinki nie zmienią już nic w mojej ocenie. Lovestruck in the City uważam za dzieło godne polecenia: emocjonalny rollercoaster macie zapewniony. Do tego jakieś wino by się przydało i chusteczki do ocierania łez. 

W skali romantyczności od zera do Żłopusia daję 10, choć tak naprawdę chemię wywaliło tu poza skalę. Boczek doczekałby się "momentów", a głównego bohatera nawet Ferdkowi zrobiłoby się szkoda. 

Dodatkowo do Ji Chang-wooka leci Nagroda im. Józka Çima za najlepsze pijackie sceny. 

Gdyby to leciało na okile: Halina i Ferdek - Boże, jakie to jest romantyczne... - Popatrz Halina, do jakiego stanu kobieta potrafi doprowadzić mężczyznę, i wyciągnij wnioski. 

Run On

Jak sobie przeglądałam w grudniu listę nowości, to coś mnie zaintrygowało w tym serialu, a kiedy zobaczyłam, że robi go JTBC (do tego z dystrybucją via Netflix), to wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Miałam sobie odłożyć tę przyjemność do momentu, w którym wszystkie odcinki wyjdą właśnie na Netflixie, ale skusiłam się na pierwszy po angielsku i przepadłam - musiałam oglądać na bieżąco. 

Moja pierwsza myśl, kiedy zaczynałam oglądać Run On, brzmiała: co za ulga, że Yim Si-wan ma tu lepsze warunki bytowe niż w "Strangers From Hell". W tamtym niemożebnie przerażającym mnie serialu zagrał solidnie, ale przyznacie, że trudno było przyćmić Lee Dong-wooka. W Run On Yim Si-wan ma już pełne pole do popisu i stwierdzam, że jest zachwycający w roli Ki Seon-gyeoma. Gra tę postać z niebywałą naturalnością i wdziękiem. A to bardzo specyficzny bohater i w sumie daleki od wzorca charyzmatycznego, pewnego siebie "Pana Idealnego", bo przy całej litanii zalet wcale nie jest najlepszy we wszystkim, czego się dotknie. 

Ki Seon-gyeom jest po prostu... dziwny. To chyba najdziwniejszy bohater serialu romantycznego, jakiego kiedykolwiek widziałam. Nie jest jakimś wywołującym lęk czy obrzydzenie creepem, ale normalny to on też nie jest. Bo kto normalny ma dziś takie cechy jak skromność, uczciwość i poczucie sprawiedliwości? Kiedy ostatnio widzieliście kogoś tak prostolinijnego, który o innych ludzi dba bardziej, niż o własne interesy? Kto dziś potrafiłby być opanowany, delikatny, wrażliwy, lekko oderwany od rzeczywistości, ale przy tym twardo stąpający po ziemi? No właśnie, takich ideałów nie ma. Jest to zatem postać tak fikcyjna, że prędzej uwierzyłabym w istnienie tajnej bazy kosmitów pod drugiej stronie Księżyca, niż w to, że ktoś taki może żyć na tym świecie. 

A czy wiecie, że w jednym z niedawnych odcinków Barw (nie)Szczęścia Hubert przywdział identyczny strój jak ten, który Seon-gyeom dostał od Mi-joo, gdy jego własne ciuchy poszły do prania?;
Run On, odc. 3, JTBC, dystr. Netflix
Barwy Szczęścia, odc. 2367, Artrama dla TVP2

Wszystko zaczyna się od tego, że Ki Seon-gyeom, biegacz kadry narodowej, staje w obronie gnębionego przez innych zawodników młodszego kolegi.  Po tym, jak młody zostaje brutalnie pobity, Seon-gyeom jako jedyny przejmuje się jego losem, i (nie certoląc się za bardzo) obija ryje dwóm niegodziwcom z kadry, po czym publicznie przyznaje się do czynu, aby wzbudzić tym jakieś poruszenie wśród sztabu szkoleniowego. Sprawa odbija się szerokim echem, a Seon-gyeom, w poczuciu sprawiedliwości, ostatecznie ląduje poza kadrą, wywołując tym wściekłość ojca, wziętego polityka. 

Sprawa przemocy w kadrze jest ciekawym wątkiem, dużo bardziej złożonym, niż wynika to z mojego skróconego opisu sytuacji, dlatego uważam, że warto obejrzeć to samemu. Z jednej strony mamy patologie w środowisku sportowym - przemoc wobec młodszych zawodników, przymykanie na to oka przez trenera, zamiatanie pod dywan poważnego problemu. Seon-gyeom miał odwagę postawić się skostniałym dziadom (w tym własnemu ojcu, który jest w tym serialu najgorszą mendą), którzy bardziej niż o człowieka martwią się o własną reputację (choć o jakiej my w ogóle reputacji mówimy?). Zderzył się z betonem, ale swoją nieustępliwością osiągnął jakiś cel. Już za sam ten wątek polubiłam tego bohatera, bo gdy pomagał innym, promieniał wewnętrznym pięknem. 

dawno nie widziane żelki na kaca; 
Run On, kadr z odc. 3, JTBC, dystr. Netflix

Ja wiem, że jak ktoś wcześniej widział Shin Sae-kyeong i jej dramatycznie zły występ w Bogu Wody, mógł sobie poprzysiąc, że już nigdy nie obejrzy nic z udziałem tej aktorki. Ale oglądając Run On przekonacie się, że jak dać jej dobry scenariusz do ręki i świetnego partnera do pary, to ona potrafi grać naprawdę przekonująco. Mi-joo jest bardzo fajną bohaterką, znającą swoją wartość i stawiającą opór oczekiwaniom "klasy wyższej". 

Niemniej ważni, co duet Mi-joo i Seon-gyeom, okazali się Dan-ah i Young-hwa. To "druga" para, która tak naprawdę niczym nie ustępuje tej "pierwszej", a momentami są wręcz ciekawsi. Niepokorna pani prezes, która wolała udawać przed rodziną, że jest homo, niż pozwolić ojcu wydać się za kogoś za mąż, oraz żywiołowy student ASP, który pokazał, że można zachować trochę godności osobistej nawet w zaawansowanym stadium zakochania. Uwielbiam tych dwoje, bo nie da się ich traktować jak tradycyjną fabularną zapchajdziurę. A za najbardziej ujmujące w tej relacji uważam to, jak Dan-ah najpierw zakochuje się w sztuce, którą tworzy Yeong-hwa, a dopiero potem w nim samym. 

Tym, co wyszło doskonale, są relacje między całą czwórką. Mi-joo i Dan-ah jako dwie przekomarzające się babki, między którymi, mimo różniącego ich statusu, zawiązuje się nić porozumienia. Dan-ah i Seon-gyeom - stara znajomość kompletnie bez podtekstu miłosnego, a bardziej biznesowe sprawy. Young-hwa i Mi-joo - koleżeństwo po sąsiedzku. I wreszcie Young-hwa i Seon-gyeom - jeden z najlepszych bromance'ów, jakie oglądałam. Wątek ich przyjaźni to złoto. Począwszy od rzutu futerałem na rysunki, poprzez palec E.T., aż do spania z miodkiem na kanapie. Kompletnie różne osobowości, a tak dobre porozumienie. 

nie ma to jak spać ze słojem miodu;
Run On, odc. 7, JTBC, dystr. Netflix

Run On burzy w pewien sposób utarty schemat, według którego konkretne rzeczy dzieją się w określonym odcinku. Tak jak dramy przyzwyczaiły mnie do tego, że pocałunek głównych bohaterów bywa zazwyczaj najważniejszym wydarzeniem odcinka (tak że wszyscy przed ekranami szykują się do niego jak na jakąś galę, z szampanem w lodówce), tak tutaj pocałunki pojawiają się parę razy w kompletnie przypadkowym momencie odcinka. Wiele spraw rozwiązuje się w zupełnie niespodziewany sposób, w nieoczekiwanym czasie. 

Run On to zdecydowanie feel-good-content - ten serial naprawdę robi człowiekowi dobrze. Z pozoru nic się w nim nie dzieje, żadnych wydumanych dramatów, przedramatyzowanych scen, rozdzierania szat. Bohaterowie zwyczajni i niezmanierowani, rozmawiający ze sobą w naturalny sposób, bez wygłaszania jakichś sztucznie brzmiących kwestii. Ciepłe i uczciwe relacje międzyludzkie. Czyli wszystko na opak. I jeśli ktoś liczy na fajerwerki w fabule, pewnie się zawiedzie, jednak subtelność tego serialu czyni go w moich oczach unikalnym i odświeżającym. Nie mogłam doczekać się kolejnych odcinków, choć te nie kończyły się wyjątkowo chwytliwymi cliffhangerami. Samo zakończenie też jest dość chłodne, ale jest ono takie jak cały serial - bez odklepywania jakichś etapów, więc mnie się podobało. Poza tym mamy tu nieliche cameo. Czyje, tego tym razem nie zdradzę ;) 

W skali romantyczności od zera do Mikołaja Kopernika przyznaję 9. Serial jest romantyczny w bezpretensjonalny i uroczy sposób, z fajną chemią i (co chyba najważniejsze) zdrowymi relacjami. 

Gdyby to leciało na okile: Paździoch i Grażyna, koleżanka Haliny z pracy - Ale co pani tu pieprzy! To są oryginalne dresy z Republiki Federalnej Niemiec. - Panie, czy ja wyglądam na kogoś, kto będzie nosił dresy po jakimś starym Niemcu? Widział pan, co się teraz nosi na dżogingi? Takie o - wiatróweczki. Widzi pan, jak na Koreańcu ładnie leży? 

BONUS

Nie wiem jak wy, ale ja czuję się trochę jak po zjedzeniu 20, a może nawet i 30 pączków, więc muszę teraz popić gorzkiej herbaty, żeby mnie nie zemgliło. Czyli, po ludzku mówiąc, zapraszam na odtrutkę po tak potężnej dawce romansideł. 

Sweet Home

Sweet Home jest adaptacją webtoonu, ale nie powiem wam, jak serial ma się do pierwowzoru. Domyślam się, że część fanów internetowego komiksu kręci nosem, bo tak to już jest z przenosinami czegoś na ekran. Ja jednak patrzę na ten serial jako na odrębne dzieło. Nie jestem też dobra w sortowaniu dzieł według gatunku. Tyle ich się namnożyło, że nie ogarniam tych wszystkich niuansów, którymi się od siebie różnią. Sweet Home nazwałabym fantastyką post-apokaliptyczną, ale to tak tylko na własne potrzeby. 

No ale już przejdźmy do rzeczy. Świat, który obserwujemy w serialu, opanowuje tajemniczy wirus, który przemienia ludzi w potwory. Każdy potwór jest inny - zainfekowany człowiek zmienia się w wyolbrzymioną wersję swojej największej namiętności. Nikt nie wie kto, kiedy i w co się przemieni. Jednych zaraza łapie szybciej, innym przemiana zajmuje więcej czasu. A ci, którzy póki co są zdrowi, starają się to wszystko jakoś przetrwać. 

Bohaterowie Sweet Home to dość standardowy zestaw różnorodnych postaci, spośród których każda ma do odegrania jakąś rolę. Najważniejszą postacią jest Hyun-su, zahukany chłopak z problemami, który do momentu wybuchu epidemii "potworzycy" nosił się z zamiarem popełnienia samobójstwa. Potem mamy trójkę postaci kreowanych na pierwszoplanowe, aczkolwiek ja mam pewne wątpliwości co do tego, czy są oni ważniejsi od pozostałych bohaterów. Tak czy inaczej wśród tej trójki mamy nieustraszoną strażaczkę (z imponującą muskulaturą), małomównego gangstera i mądralę w okularach. Ciut niżej w tej piramidzie znajdują się m.in. śmigający mieczem gorliwy sługa Boży, młoda gitarzystka, złośliwa małolata i niepełnosprawny majsterklepka, a oprócz nich jeszcze stary pieniacz i jego poniewierana żona, rezolutny starszy pan i jego pielęgniarka, dzieci, które tracą ojca, zdesperowana matka, pani z pieskiem i cała reszta, która razem tworzy bezkształtną masę ludzi zdanych na decyzje "liderów". Jest to sztampowe, ale z drugiej strony takie zbiorowiska bohaterów po prostu fajnie się ogląda.

Ku mojej uldze i uciesze, w Sweet Home więcej jest przygody, niż grozy. Ale to chyba zależy od tego, kto jak definiuje grozę. Dla mnie pojawia się ona wtedy, gdy podczas oglądania czegoś uruchamiają się we mnie moje własne lęki. Coś w ten deseń przeżywałam oglądając Strangers From Hell. Naturalizm tego serialu i to, że tamta historia była bardzo rzeczywista, wywoływały we mnie niefajne odczucia - na pewno nie takie, których oczekuję w od widowiska telewizyjnego. Czułam się przytłoczona i miałam ochotę wziąć prysznic po każdym odcinku. 

Sweet Home groza stoi na zupełnie innym poziomie. Czuć fikcyjność tej opowieści. Wszystko jest ciekawie zainscenizowane, ale ten wykreowany świat jest tak groteskowy, że trudno brać go na poważnie. Sweet Home nie obudziło moich lęków przed osaczeniem przez dziwnych ludzi i ciasnymi, zatęchłymi pomieszczeniami, a zamiast tego uruchomiło moją wewnętrzną tęsknotę za (niebezpieczną) przygodą. Bo czymże innym, aniżeli przygodą, można nazwać wspólną walkę o przetrwanie w bloku, po którym krążą paskudne stwory? 

Przyznam, że nie potwory i krew (którą na plan zdjęciowy przywieźli chyba w cysternie) oddziaływały na mnie najbardziej. Wstrząsnęły mną historie bohaterów. Historia gangstera, który okazał się kimś zupełnie innym, niż wydawało się na początku. Historia pobożnego faceta, który początkowo roztaczał wokół siebie aurę dewota, a który okazał się mężnym wojownikiem. Wreszcie historia głównego bohatera - jego tragiczne backstory, które poznajemy dość późno, przez co dłuższy czas można mieć problem ze zrozumieniem, co go tak naprawdę boli w tym życiu, że chciał je sobie odebrać. Bardzo mnie dotknęła retrospekcja, z której dowiadujemy się o początkach udręki Hyun-su. Oglądałam te sceny niemalże ze łzami w oczach i długo nie mogłam się z tego otrząsnąć. Najgorsza jest w tym świadomość, że wielu nastolatków może być niszczonymi w podobny sposób, bynajmniej nie w fikcyjnym świecie. 

Nie po raz pierwszy w tego typu utworze fikcyjnym dochodzi się do konkluzji, iż nie ma gorszego potwora od człowieka. Abstrakcyjne istoty, które kierują się instynktami, a nie intelektem, można jakoś rozgryźć i przechytrzyć. Trudniej za to pokonać drugiego człowieka, który umyślnie wyrządza krzywdę innym ludziom. Moment, w którym "nasi" zostają najechani przez bandę obcych, jest dla mnie o wiele bardziej przerażający niż wszystkie sceny z potworami. 

Sweet Home nie definiuje na nowo gatunku horroru czy fantastyki post-apokaliptycznej. Nie wprowadza niczego nowego, a raczej bazuje na motywach, które gdzieś tam już się przewijały. Nie zaskakuje formą. Ale jest świetną rozrywką; serialem wciągającym, dobrze opowiedzianym, trzymającym w napięciu i mającym parę zwrotów akcji. Koncept tajemniczej choroby/klątwy, przeobrażającej zakażoną osobę w potwora, którego cechą charakterystyczną staje się największa pożądliwość, jaką odczuwał za życia, jest naprawdę interesujący. Trzeba też przyznać, że efekty specjalne robią wrażenie. Połączenie tradycyjnych technik z CGI wyszło, moim zdaniem, naprawdę dobrze. Część komentujących zwraca uwagę, że potwory wyglądają nieautentycznie. Ja jednak uważam to przerysowanie za celowy zabieg, który miał podkreślić groteskowość całej historii. 

Nie mogłabym nie wspomnieć o ścieżce dźwiękowej Sweet Home, która momentami naprawdę urywa dupę. Mam na myśli głównie część instrumentalną, na czele z pojawiającym się m.in. w czołówce (genialnej swoją drogą) monumentalnym Dies Irae. Organy, chór, orkiestra symfoniczna - wszystko, co kocham najbardziej, w jednym utworze. Nie chcę się za bardzo rozwodzić nad tym, czym w ogóle jest Dies Irae i Requiem, którego zwykle jest częścią (i do którego melodie komponowali najwięksi kompozytorzy, jak Mozart czy Verdi), ale muszę przyznać, że ta wersja robi na mnie ogromne wrażenie. Słuchałam (i nadal słucham) z gęsią skórką. 

Dobór piosenek również uważam za odpowiedni, ale jedna rzecz mi tu nieco zgrzyta, zresztą chyba nie tylko mi. Na myśli mam oczywiście Warriors Imagine Dragons. Za pierwszym razem, kiedy ta piosenka rozbrzmiewa w tle jakiejś turbo dramatycznej sceny, efekt jest piorunujący. Niestety z każdym odcinkiem utwór ten robi się coraz bardziej, że tak powiem, przeruchany. Warriors powtórzone któryś tam raz z kolei w podobnych okolicznościach zaczyna brzmieć strasznie pretensjonalnie. I to jest dla mnie największy mankament ścieżki dźwiękowej. 

Na sam koniec chciałabym, żebyśmy wspólnie zastanowili się nad tym, w jakie potwory zamienilibyśmy się my, gdybyśmy tu i teraz zaczęli się od siebie zarażać nie pieprzonym covidem, a właśnie taką zarazą jak z serialu. Jak myślicie?

W skali straszności od zera do Krążka III przyznaję 8. Ósemeczka, bo jest to straszne, ale nie aż tak, żeby narobić w gacie. 

Gdyby to leciało na okile: Ferdek i Boczek - AAAAAA!!! - Panie, ale to dopiero czołówka leci.

***

Dziękuję za dotrwanie do końca. Które seriale oglądaliście? Z czym się zgadzacie, a z czym nie?  No i co rozśmieszyło Was dziś najmocniej? Zachęcam do komentowania :) 

11 komentarzy:

  1. Ciekawy Zbiornik, dziękuję za niego :) Oglądałam z ze wspominanych dram jedynie "Suspicious Partner ". Podobała mi się, ale z dram JCHW o wiele bardziej wolę "Healera". Wiśnia omijasz ten tytuł zbyt długo, daj się w końcu skusić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niedługo pobiję rekord zwlekania z oglądaniem czegoś, za Secret Garden zabierałam się kilka miesięcy i nie było warto xD

      Usuń
    2. Secret garden może być rożnie odbierany. To dram ze "starej fali". "Healer" dla wszystkich fanów Ji Chang WEooka jest jedną z jego najlepszych dram. Wielu uważa, że najlepszą i nic po tym nie może jej dorównać.

      Usuń
  2. Poczułam się bardzo zachęcona do komentowania, więc to na pewno będzie długi komentarz :D Pozwolisz, że odniosę się tylko do tej części przedbonusowej, bo "Sweet home" nie widziałam i na razie nie mam zdania :) "Rookie..." też właściwie nie widziałam, bo historyk musi być naprawdę dobry (jak na przykład "Mr. Queen" - proszę, obejrzyj to kiedyś i zrecenzuj), żebym się na niego skusiła.
    Więc lecimy z "Suspicious..." - zgadzam się, że to przyzwoity rom-com, oglądałam go nawet z pewnym wzruszeniem, bo to była ostatnia drama zanim JCW poszedł w kamasze. Nie podobał mi się aż tak jak w "Healerze" (hahaha!), ale faktycznie razem z główną byli uroczą parką. Pamiętam, że po tej dramie napatoczył mi się na YT filmik, którego motywem przewodnim byli prokuratorzy w K-dramach :) Co prawda w moim prywatnym rankingu prokuratorów na szczycie wciąż jest Choi Jin Hyuk (nasz kochany detektyw-zombie <3) z "Pride and Prejudice", ale JCW-prokurator nie jest też takim totalnym przegrańcem jak Lee Jong Suk w „While you were sleeping” (nie oglądaj tego, jeśli nie chcesz zobaczyć jak źle może grać Suzy, w „Start-up” była jakieś sto razy lepsza niż tam).
    Jak już jesteśmy przy „Start-up” to zatrzymał mnie tam tylko Han Ji Pyeong i babcia, o czym już wiesz. Oglądałam chyba wszystko, w czym grał Kim Seon Ho (polecam „Stronger Deliveryman”, to jedna z tych dram, gdzie second couple interesuje cię tysiąc razy bardziej niż główni) i czekam z niecierpliwością na więcej, więcej, więcej! Ale żeby nie było, to i Suzy i Bóg Wody trochę się zrehabilitowali w tej dramie i wynagrodzili mi swoje warsztatowe braki w innych produkcjach.
    „Lovestruck…” wciąż jeszcze czeka u mnie na odpowiedni moment. Wierzę, że JCK dobrze się tam zaprezentował, ale chyba nie jestem jeszcze gotowa na te ich skomplikowane relacje. Po pierwszym odcinku stwierdziłam, że poczekam, aż wpadnie gdzieś z polskimi napisami.
    I wisienka (:P) na torcie, cudowny Im Si Wan w „Run on”. Ale nie tylko on, cała ta drama była cudowna. Kocham historie, w których nie ma trójkątów. A jak któraś ma jeszcze takiego wyjątkowego bohatera to już kompletnie przepadłam. Obejrzałam ponad 200 dram i chyba też nie spotkałam jeszcze takiego – świetnie to określiłaś – dziwnego bohatera. Najbliżej niego jest chyba postać, którą w „Beautiful Gong Shim” grał Nam Gong Min (chodził tam w takich uroczych klapeczkach, polecam). Zgadzam się w całej rozciągłości, że relacje między czworgiem głównych bohaterów były tym, co czyniło tę dramę jeszcze lepszą. Po cichu liczę na drugi sezon, bo w sumie skończyło się tak, że moje nadzieje nie są całkiem bezpodstawne. Nawet Shin Se Kyung mi się tutaj podobała, a byłam do niej bardzo źle nastawiona po Bogu Wody. Czytając twój wpis przypomniało mi się, że Bóg Wody nie był najdziwniejszą dramą, a jakiej ją widziałam :D Dawno temu zagrała w „Blade Men”, okropnym dziadostwie, a najgorsze jest to, że grała tam z Lee Dong Wookiem, któremu z pleców wychodziły stalowe kolce. Serio. Wiele już widziałam w dramalandzie, ale to było okropnie creepne…
    Rozpisałam się okropnie, ale bardzo lubię czytać i komentować Twoje recenzje 😊 Dzisiaj najbardziej zachęciłaś mnie do obejrzenia… 122. Odcinka „Świata według Kiepskich”, Twoje streszczenie obiecuje mi przednią rozrywkę, chyba sobie zaraz odpalę :D Okropnie mi się przejadły romantyczne wątki w k-dramach i trochę się przerzuciłam na chińszczyznę, ale tam znowu ostatnio jest cukierkowo do porzygu, więc chyba rozejrzę się za czymś ciekawszym. Dużo sobie obiecuję po zwiastunie „Vincenzo” i „Sisyphus”. A Ty masz coś ciekawego na horyzoncie?

    W prezencie ode mnie zostawiam Ci tutaj link do bombastycznie pląsającego Bogusia 😊 https://www.youtube.com/watch?v=YKalIVv3Z24

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to ja się teraz odniosę do Twojego komentarza, bo również czuję się do tego zachęcona :D
      Mi z historycznymi jest nie po drodze i jakoś nie chce mi się oglądać niczego kostiumowego, naprawdę nie wiem, kto musiałby w tym zagrać ;) Nie liczę oczywiście Kingdom, bo tu nie chodzi o kostium, a o politykę i zombiaki (i o Ju Ji-hoona, nie oszukujmy się xD) A to Rookie Historian obejrzałam jakoś tak z braku laku. Jak po upalnym dniu odpalałam odcineczek, to mi się dobrze usypiało po tym.

      No tak, "Healer" nade mną ciąży jak klątwa. W końcu mnie chyba dopadnie :D Lovestruck ma być na polskim Netflixie jakoś pod koniec lutego. A wszystko, co miałam do powiedzenia na ten temat już przeczytałaś w tekście, więc nie będę się powtarzać. Z kolei jeśli chodzi o Kim Seon-ho, to przypuszczam, że w finale Run On zareagowałaś podobnie jak ja :D

      Ja ci powiem, że Bóg Wody był dla mnie serialem nie tyle dziwnym i absurdalnym, co po prostu tak fatalnie obsadzonym, że wyszło takie paździerzysko. Po prostu bohaterowie serialu mieli zupełnie inne typy charyzmy, co postaci, i to się tak bardzo nie zgrało, że och! Jakie to było złe. Ale zawsze powtarzam, że dzięki znajomości Boga Wody na wiele szitów patrzę łaskawszym okiem ;)

      Ja na horyzoncie nie mam właściwie nic konkretnego z nowości. Przeglądałam, ale nic mi nie wpadło na razie w oko. Też widziałam zwiastun do "Vincenzo", ale nie wiem, czy ostatecznie się skuszę, choć oglądałam przedwczoraj Space Sweepers z tym aktorem (no i oczywiście wisi nade mną jak klątwa "Descendants of the sun", w wiecznej poczekalni razem z "Healerem" buahaha). Tak w ogóle to przez styczeń i luty obejrzałam tylko 3 dramy - tamte dwie na bieżąco i Sweet Home. Zawzięłam się, że póki nie skończę Romantiki nie obejrzę nic innego, żeby się nie rozpraszać. A teraz będę nadrabiać (i na pewno to nie będzie nic romantycznego, bleee xD) :) jako pierwsze chcę obejrzeć Uncanny Counter. A o reszcie planów wszyscy się dowiecie ze Zbiornika Extra, który będzie 20 lutego :)

      122. odcinek Kiepskich to jest nieodkryty diament, polecam. Ponieważ jest to jeden z tych odcinków, które trwały kilka minut dłużej niż reszta, bardzo rzadko go powtarzają, a to jest takie złoto, że za każdym razem leżę ze śmiechu, zwłaszcza w pierwszej połowie, kiedy Ferdek i Paździoch rozkminiają te romansidła, a Marian przebiera się za bohaterów harlekinów, m.in. za doktora Lolka z Kalifornii. Finał też jest niezwykle interesujący. Jak będzie ci się chciało, to na Ipli powinnaś znaleźć :)

      Dzięki za Twój obszerny komentarz :) Pzdr

      Usuń
    2. Właśnie kończę oglądać "Space Sweepers", totalnie nie mój styl, ale się skusiłam dla obsady i w sumie się cieszę, bo - jak mówiłam - potrzebuję odpocząć od romansideł :) "Uncanny Counter" polecało mi kilka osób, więc też na pewno obejrzę.
      No i w takim razie czekam na 20 lutego :D :D

      Usuń
    3. A dla mnie właśnie Space Sweepers totalnie mój styl i muszę przyznać, że ten film miał więcej sensu i logiki niż ostatnia część Gwiezdnych Wojen, gdzie przy całej swej miłości do sagi po prostu miałam ochotę parsknąć śmiechem po wyjściu z kina xD Trochę w klimatach Strażników Galaktyki, a wątek Kot-nim bardzo przypominał mi Boo w Potworach i Spółce. Wyszło fajnie, bez zadęcia, może trochę szablonowo i ten główny złodupiec jakiś taki nieciekawy, ale ogólnie spędziłam miło te ponad dwie godziny :)

      Usuń
    4. Tak, ja też spędziłam je miło, czasem nieco mnie przerażają takie historie, bo to jednak kiedyś może się wydarzyć. Masz rację, że złodupiec był nieciekawy, ale bardzo lubię aktora, który go grał. Sto lat temu był Guyem Gisbornem w serialu "Robin Hood" od BBC i wtedy skradł me serce na dobre :)

      Usuń
  3. Mi się start-up podobał, może z sentymentu do chłopaków z polibudy na studiach xD a może dlatego, że też miałam akcję z listami, nadawca również nie wiedział, że jest nadawcą;ja wielce zakochana, a jak kłamstwo wyszło na jaw to rozczarowanie, kompleksy.. Ech ta 6 klasa podstawówki xD teraz się śmieję na myśl o tym, ale kiedyś to był najgorszy dramat :-D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, te szalone akcje z podstawówki... :D No ja znam chyba tylko dwie osoby po polibudzie, więc sentymentów nie mam ;) Ogólnie nie twierdzę, że to kiepski serial, tylko ja nie czuję się jego właściwym odbiorcą - ale fajnie, że tobie się podobał, dla każdego coś się znajdzie :)

      Usuń
  4. Cóż ja poradzę na to, że użyte tutaj określenie Romantica za każdym razem budzi skojarzenia z telenowelami latynoamerykańskimi. :) Chcąc nie chcąc w tle dzieciństwa miało się "Esmeraldę" (co by nie powiedzieć - na swój sposób kultową) czy "Zbuntowanego anioła" (wzbudzającego sentyment). Z biegiem czasu można jednak znaleźć i ambitniejsze propozycje z tego rejonu. Choćby naprawdę dobry serial "Skradzione życia" ("Vidas robadas") poruszający, poza "obowiązkowym" wątkiem uczuciowym, przede wszystkim istotne problemy społeczne.

    OdpowiedzUsuń

Chcesz podzielić się swoją opinią? Nie zgadzasz się z moją? Śmiało! Napisz komentarz :)

Copyright © Wiśnia w multiwersum seriali , Blogger