Zbiornik #6 Romantica
![]() |
Halina wzrusza się podczas lektury Sekretów Hrabiego; Świat według Kiepskich, odc.122 Romantica, Polsat |
![]() |
gdyby tylko przeczytali im 365 dni...; Rookie Historian Goo Hea-ryung, kadr z odc.1, MBC, dystr. Netflix |
![]() |
no i po kompocie...; Suspicious Partner, screeny z odc. 15 (chyba), SBS |
![]() |
to powinien być mój reakcyjniak do co drugiej sceny w każdym jednym rom-comie; Suspicious Partner, screeny z odc. 14 (chyba; tak, znowu nie pamiętam), SBS |
![]() |
Jak nie, jak tak, tatuś? Start-Up, odc. 13, TvN, dystr. Netflix Świat według Kiepskich, odc. 354, Polsat |
![]() |
ach, te subtelne placementy...; Start-Up, odc. 15, TvN, dystr. Netflix |
![]() |
najbardziej polska scena w całym serialu - wyjaśnijmy sobie wszystko przy alkoholu; Start-Up, odc. 16, TvN, dystr. Netflix |
Lovestruck in the City
Czy pamiętacie jeszcze moje słynne określenie status związku: to popierdolone? Otóż muszę wam powiedzieć, że pasuje ono wyśmienicie do pary głównych bohaterów w Lovestruck in the City. Ich relacji po prostu nie da się inaczej nazwać. To jest bardziej toxic od piosenki Britney Spears.
Już na samym wstępie trzeba jasno zaznaczyć, że nie jest to przyjemny serial, choć może się tak na początku wydawać, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę to, iż produkcja ta przybiera formę mockumentu, czyli udawanego dokumentu (nie mylić z paradokumentem). Fabuła rozwija się na zasadzie niby-wywiadu, w którym dwoje głównych bohaterów opowiada (patrząc prosto w oko kamery) swoją historię jednej znajomości. Słodkie z pozoru wspomnienie o letniej miłości dość szybko okazuje się niezagojoną raną, którą z uporem maniaka rozdrapuje popadający w alkoholizm główny bohater. Jeśli więc nie oglądaliście jeszcze Lovestruck in the City, ale macie taki zamiar, przygotujcie się na sporo nerwów, bo na pewno nie dostaniecie typowej telewizyjnej inscenizacji, w której każdy problem rozwiązuje się w tak zwanym międzyczasie, i jest pięknie, kwiatki pachną, ptaszki ćwierkają.
O ile w "normalnych" serialach schemat polega na budowaniu jakiejś relacji między bohaterami i doprowadzeniu jej do punktu, w którym ona i on niebo i grom się ze sobą schodzą, tak w Lovestruck in the City jest, do pewnego momentu, zupełnie na odwrót. W głównym wątku dobrze już było, teraz pozostały po tym jedynie strzępki wspomnień. Dzięki tej niekonwencjonalnej kolejności zdarzeń, fabuła staje się bardziej intrygująca, bo nie wiemy, czego się spodziewać i jakiego finału oczekiwać. Czy główni spotkają się jeszcze raz, jaki był powód ucieczki Głównej i całego jej kłamstwa, no i czy ona odda wreszcie te aparaty? Każdy odcinek, zamiast przybliżać do szczęśliwego zakończenia, pozostawia nas z pytaniem o sens tego związku, i na czym on w ogóle stał, o ile w ogóle stał.
![]() |
Lovestruck in the City, screeny z odc. 2, KakaoTV, dystr. Netflix |
Potem jest taki moment, w którym otwiera się nowy rozdział w tej absolutnie porąbanej relacji, niemniej nieprędko można się spodziewać ustabilizowania sytuacji między Jae-wonem a Eun-Oh. Do samego końca mamy kocioł pełen gotujących się emocji. I praktycznie do samego końca nie można być niczego pewnym.
Konwencja mockumentu jest w przypadku tego serialu bardzo przewrotna. Na samym początku można odnieść wrażenie, że to będzie taki serial, w którym główny bohater coś tam pierdoli do kamery o swoim wakacyjnym romansie, ale generalnie więcej w tym komedii niż dramatu. A tymczasem im dalej w las, tym ciemniej - główny wątek zamienia się w festiwal gorzkich żali nad utraconą miłością. Retrospekcje ukazujące najszczęśliwsze chwile wybrzmiewają w cholernie smutnym tonie i z każdym kolejnym odcinkiem główny bohater coraz bardziej pogrąża się w rozpaczy, którą zresztą topi w alkoholu.
Ironiczny humor czyni ten serial jeszcze bardziej gorzkim. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż narracja w dość szyderczy sposób ukazuje Jae-wona, spłycając rozmiary jego problemu. Jest w tym wszystkim nabijanie się z niego, że np. znowu poszedł najebany na posterunek, żeby zgłosić kradzież aparatów. Po chwili jednak dociera do nas ciężar tego żartu. Jae-won jest tak żałosny w swoim stanie, że aż komiczny. I tu muszę przyznać, że warto było wcześniej obejrzeć Ji Chang-wooka w szmirkach i pół-szmirkach, żeby teraz oglądać go w takiej roli, bo to jak on tutaj gra, to jest coś niesamowitego.
Gdzieś w połowie serii mamy taką scenę, w której pijany w sztok Jae-won zaczyna przejawiać objawy delirium tremens, a mianowicie wydaje mu się, że przysiada się do niego jego ukochana. Ależ ta scena daje kopa, mówię wam. Porażający ładunek emocjonalny, trudno zapomnieć tę desperację w oczach i gestach Jae-wona. I jego słowa, gdy mówi, że bez niej każdego dnia umiera kawałek po kawałku. Ta jedna scena to nie tylko kwintesencja tego, jak wygląda relacja głównych bohaterów, ale też pokaz aktorstwa przez wielkie A, bo nie tylko Ji Chang-wook, ale i Kim Ji-won daje w swojej roli niezły popis. Ogólnie cały serial jest bardzo dobrze zagrany, ale ta scena przebija wszystkie inne.
Tak naprawdę trudno lubić postaci w tym serialu, bo nie przejawiają oni cech, za które szczególnie lubi się ludzi w serialach. Ale chyba właśnie to było celem twórców Lovestruck in the City - niedoskonali bohaterowie mieli być bardziej ludzcy, bo targani emocjami, namiętnością, niepozbawieni powszechnych człowieczych wad: niedojrzałości, naiwności, tchórzostwa, egoizmu. Oprócz Jae-wona i Eun-oh występują tu jeszcze dwie pary postaci pobocznych, ale szczerze mówiąc nie chce mi się już nad nimi rozwodzić. Zresztą nie ukrywam, że i tak najbardziej interesował mnie główny wątek.
Z moim oglądaniem Lovestruck in the City wiąże się mnóstwo sprzeczności. Chyba żadna inna produkcja nie wzbudziła we mnie tak ambiwalentnych odczuć. No bo trochę lubię ten serial, a trochę nie. Z jednej strony podoba mi się jego forma, piękne zdjęcia, niedosłowne kadry i zupełnie inne podejście do rozwijania głównej historii. Z drugiej zaś tak mnie czasami wkurza to, co się tam dzieje, że nie wytrzymie. Z jednej strony uważam, że Ji Chang-wook wygląda tu ekstremalnie atrakcyjnie, a z drugiej na graną przez niego postać patrzę trochę jak matka na swojego poważnie skrzywdzonego przez okrutną niedoszłą synową syna (no wiem, że beka ze mnie xD). Jako zdystansowany obserwator uważam, że Jae-won jest głupi i nie ma za grosz szacunku do samego siebie. Ale jako człowiek, który mimo wszystko ma jakieś tam emocje, jestem w stanie zrozumieć, że uczuć nie da się wyłączyć jak nocnej lampki. Nie potrafię też konkretnie się określić, czy jestem zwolennikiem zejścia się tych dwojga, czy wolałabym, żeby tego jednak nie robili. Zamęt, panie, zamęt. Ale może właśnie w tym tkwi niepowtarzalność tego serialu?
W momencie, w którym publikuję ten tekst, zostały dwa odcinki (chyba dwa) do końca. Po tym, co się odwaliło w ostatnim, który widziałam, wydaje mi się, że wiem, jak to się skończy, aczkolwiek po cichu liczę na jeszcze jedno odwrócenie kota ogonem (może jakiś tragiczny finał???). Tak czy inaczej te dwa finałowe odcinki nie zmienią już nic w mojej ocenie. Lovestruck in the City uważam za dzieło godne polecenia: emocjonalny rollercoaster macie zapewniony. Do tego jakieś wino by się przydało i chusteczki do ocierania łez.
W skali romantyczności od zera do Żłopusia daję 10, choć tak naprawdę chemię wywaliło tu poza skalę. Boczek doczekałby się "momentów", a głównego bohatera nawet Ferdkowi zrobiłoby się szkoda.
Dodatkowo do Ji Chang-wooka leci Nagroda im. Józka Çima za najlepsze pijackie sceny.
Gdyby to leciało na okile: Halina i Ferdek - Boże, jakie to jest romantyczne... - Popatrz Halina, do jakiego stanu kobieta potrafi doprowadzić mężczyznę, i wyciągnij wnioski.
Run On
Jak sobie przeglądałam w grudniu listę nowości, to coś mnie zaintrygowało w tym serialu, a kiedy zobaczyłam, że robi go JTBC (do tego z dystrybucją via Netflix), to wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Miałam sobie odłożyć tę przyjemność do momentu, w którym wszystkie odcinki wyjdą właśnie na Netflixie, ale skusiłam się na pierwszy po angielsku i przepadłam - musiałam oglądać na bieżąco.
Moja pierwsza myśl, kiedy zaczynałam oglądać Run On, brzmiała: co za ulga, że Yim Si-wan ma tu lepsze warunki bytowe niż w "Strangers From Hell". W tamtym niemożebnie przerażającym mnie serialu zagrał solidnie, ale przyznacie, że trudno było przyćmić Lee Dong-wooka. W Run On Yim Si-wan ma już pełne pole do popisu i stwierdzam, że jest zachwycający w roli Ki Seon-gyeoma. Gra tę postać z niebywałą naturalnością i wdziękiem. A to bardzo specyficzny bohater i w sumie daleki od wzorca charyzmatycznego, pewnego siebie "Pana Idealnego", bo przy całej litanii zalet wcale nie jest najlepszy we wszystkim, czego się dotknie.
Ki Seon-gyeom jest po prostu... dziwny. To chyba najdziwniejszy bohater serialu romantycznego, jakiego kiedykolwiek widziałam. Nie jest jakimś wywołującym lęk czy obrzydzenie creepem, ale normalny to on też nie jest. Bo kto normalny ma dziś takie cechy jak skromność, uczciwość i poczucie sprawiedliwości? Kiedy ostatnio widzieliście kogoś tak prostolinijnego, który o innych ludzi dba bardziej, niż o własne interesy? Kto dziś potrafiłby być opanowany, delikatny, wrażliwy, lekko oderwany od rzeczywistości, ale przy tym twardo stąpający po ziemi? No właśnie, takich ideałów nie ma. Jest to zatem postać tak fikcyjna, że prędzej uwierzyłabym w istnienie tajnej bazy kosmitów pod drugiej stronie Księżyca, niż w to, że ktoś taki może żyć na tym świecie.
Wszystko zaczyna się od tego, że Ki Seon-gyeom, biegacz kadry narodowej, staje w obronie gnębionego przez innych zawodników młodszego kolegi. Po tym, jak młody zostaje brutalnie pobity, Seon-gyeom jako jedyny przejmuje się jego losem, i (nie certoląc się za bardzo) obija ryje dwóm niegodziwcom z kadry, po czym publicznie przyznaje się do czynu, aby wzbudzić tym jakieś poruszenie wśród sztabu szkoleniowego. Sprawa odbija się szerokim echem, a Seon-gyeom, w poczuciu sprawiedliwości, ostatecznie ląduje poza kadrą, wywołując tym wściekłość ojca, wziętego polityka.
Sprawa przemocy w kadrze jest ciekawym wątkiem, dużo bardziej złożonym, niż wynika to z mojego skróconego opisu sytuacji, dlatego uważam, że warto obejrzeć to samemu. Z jednej strony mamy patologie w środowisku sportowym - przemoc wobec młodszych zawodników, przymykanie na to oka przez trenera, zamiatanie pod dywan poważnego problemu. Seon-gyeom miał odwagę postawić się skostniałym dziadom (w tym własnemu ojcu, który jest w tym serialu najgorszą mendą), którzy bardziej niż o człowieka martwią się o własną reputację (choć o jakiej my w ogóle reputacji mówimy?). Zderzył się z betonem, ale swoją nieustępliwością osiągnął jakiś cel. Już za sam ten wątek polubiłam tego bohatera, bo gdy pomagał innym, promieniał wewnętrznym pięknem.
![]() |
dawno nie widziane żelki na kaca; Run On, kadr z odc. 3, JTBC, dystr. Netflix |
Ja wiem, że jak ktoś wcześniej widział Shin Sae-kyeong i jej dramatycznie zły występ w Bogu Wody, mógł sobie poprzysiąc, że już nigdy nie obejrzy nic z udziałem tej aktorki. Ale oglądając Run On przekonacie się, że jak dać jej dobry scenariusz do ręki i świetnego partnera do pary, to ona potrafi grać naprawdę przekonująco. Mi-joo jest bardzo fajną bohaterką, znającą swoją wartość i stawiającą opór oczekiwaniom "klasy wyższej".
Niemniej ważni, co duet Mi-joo i Seon-gyeom, okazali się Dan-ah i Young-hwa. To "druga" para, która tak naprawdę niczym nie ustępuje tej "pierwszej", a momentami są wręcz ciekawsi. Niepokorna pani prezes, która wolała udawać przed rodziną, że jest homo, niż pozwolić ojcu wydać się za kogoś za mąż, oraz żywiołowy student ASP, który pokazał, że można zachować trochę godności osobistej nawet w zaawansowanym stadium zakochania. Uwielbiam tych dwoje, bo nie da się ich traktować jak tradycyjną fabularną zapchajdziurę. A za najbardziej ujmujące w tej relacji uważam to, jak Dan-ah najpierw zakochuje się w sztuce, którą tworzy Yeong-hwa, a dopiero potem w nim samym.
Tym, co wyszło doskonale, są relacje między całą czwórką. Mi-joo i Dan-ah jako dwie przekomarzające się babki, między którymi, mimo różniącego ich statusu, zawiązuje się nić porozumienia. Dan-ah i Seon-gyeom - stara znajomość kompletnie bez podtekstu miłosnego, a bardziej biznesowe sprawy. Young-hwa i Mi-joo - koleżeństwo po sąsiedzku. I wreszcie Young-hwa i Seon-gyeom - jeden z najlepszych bromance'ów, jakie oglądałam. Wątek ich przyjaźni to złoto. Począwszy od rzutu futerałem na rysunki, poprzez palec E.T., aż do spania z miodkiem na kanapie. Kompletnie różne osobowości, a tak dobre porozumienie.
![]() |
nie ma to jak spać ze słojem miodu; Run On, odc. 7, JTBC, dystr. Netflix |
Run On burzy w pewien sposób utarty schemat, według którego konkretne rzeczy dzieją się w określonym odcinku. Tak jak dramy przyzwyczaiły mnie do tego, że pocałunek głównych bohaterów bywa zazwyczaj najważniejszym wydarzeniem odcinka (tak że wszyscy przed ekranami szykują się do niego jak na jakąś galę, z szampanem w lodówce), tak tutaj pocałunki pojawiają się parę razy w kompletnie przypadkowym momencie odcinka. Wiele spraw rozwiązuje się w zupełnie niespodziewany sposób, w nieoczekiwanym czasie.
Run On to zdecydowanie feel-good-content - ten serial naprawdę robi człowiekowi dobrze. Z pozoru nic się w nim nie dzieje, żadnych wydumanych dramatów, przedramatyzowanych scen, rozdzierania szat. Bohaterowie zwyczajni i niezmanierowani, rozmawiający ze sobą w naturalny sposób, bez wygłaszania jakichś sztucznie brzmiących kwestii. Ciepłe i uczciwe relacje międzyludzkie. Czyli wszystko na opak. I jeśli ktoś liczy na fajerwerki w fabule, pewnie się zawiedzie, jednak subtelność tego serialu czyni go w moich oczach unikalnym i odświeżającym. Nie mogłam doczekać się kolejnych odcinków, choć te nie kończyły się wyjątkowo chwytliwymi cliffhangerami. Samo zakończenie też jest dość chłodne, ale jest ono takie jak cały serial - bez odklepywania jakichś etapów, więc mnie się podobało. Poza tym mamy tu nieliche cameo. Czyje, tego tym razem nie zdradzę ;)
W skali romantyczności od zera do Mikołaja Kopernika przyznaję 9. Serial jest romantyczny w bezpretensjonalny i uroczy sposób, z fajną chemią i (co chyba najważniejsze) zdrowymi relacjami.
Gdyby to leciało na okile: Paździoch i Grażyna, koleżanka Haliny z pracy - Ale co pani tu pieprzy! To są oryginalne dresy z Republiki Federalnej Niemiec. - Panie, czy ja wyglądam na kogoś, kto będzie nosił dresy po jakimś starym Niemcu? Widział pan, co się teraz nosi na dżogingi? Takie o - wiatróweczki. Widzi pan, jak na Koreańcu ładnie leży?
BONUS
Nie wiem jak wy, ale ja czuję się trochę jak po zjedzeniu 20, a może nawet i 30 pączków, więc muszę teraz popić gorzkiej herbaty, żeby mnie nie zemgliło. Czyli, po ludzku mówiąc, zapraszam na odtrutkę po tak potężnej dawce romansideł.
Sweet Home
Sweet Home jest adaptacją webtoonu, ale nie powiem wam, jak serial ma się do pierwowzoru. Domyślam się, że część fanów internetowego komiksu kręci nosem, bo tak to już jest z przenosinami czegoś na ekran. Ja jednak patrzę na ten serial jako na odrębne dzieło. Nie jestem też dobra w sortowaniu dzieł według gatunku. Tyle ich się namnożyło, że nie ogarniam tych wszystkich niuansów, którymi się od siebie różnią. Sweet Home nazwałabym fantastyką post-apokaliptyczną, ale to tak tylko na własne potrzeby.
No ale już przejdźmy do rzeczy. Świat, który obserwujemy w serialu, opanowuje tajemniczy wirus, który przemienia ludzi w potwory. Każdy potwór jest inny - zainfekowany człowiek zmienia się w wyolbrzymioną wersję swojej największej namiętności. Nikt nie wie kto, kiedy i w co się przemieni. Jednych zaraza łapie szybciej, innym przemiana zajmuje więcej czasu. A ci, którzy póki co są zdrowi, starają się to wszystko jakoś przetrwać.
Bohaterowie Sweet Home to dość standardowy zestaw różnorodnych postaci, spośród których każda ma do odegrania jakąś rolę. Najważniejszą postacią jest Hyun-su, zahukany chłopak z problemami, który do momentu wybuchu epidemii "potworzycy" nosił się z zamiarem popełnienia samobójstwa. Potem mamy trójkę postaci kreowanych na pierwszoplanowe, aczkolwiek ja mam pewne wątpliwości co do tego, czy są oni ważniejsi od pozostałych bohaterów. Tak czy inaczej wśród tej trójki mamy nieustraszoną strażaczkę (z imponującą muskulaturą), małomównego gangstera i mądralę w okularach. Ciut niżej w tej piramidzie znajdują się m.in. śmigający mieczem gorliwy sługa Boży, młoda gitarzystka, złośliwa małolata i niepełnosprawny majsterklepka, a oprócz nich jeszcze stary pieniacz i jego poniewierana żona, rezolutny starszy pan i jego pielęgniarka, dzieci, które tracą ojca, zdesperowana matka, pani z pieskiem i cała reszta, która razem tworzy bezkształtną masę ludzi zdanych na decyzje "liderów". Jest to sztampowe, ale z drugiej strony takie zbiorowiska bohaterów po prostu fajnie się ogląda.
Ku mojej uldze i uciesze, w Sweet Home więcej jest przygody, niż grozy. Ale to chyba zależy od tego, kto jak definiuje grozę. Dla mnie pojawia się ona wtedy, gdy podczas oglądania czegoś uruchamiają się we mnie moje własne lęki. Coś w ten deseń przeżywałam oglądając Strangers From Hell. Naturalizm tego serialu i to, że tamta historia była bardzo rzeczywista, wywoływały we mnie niefajne odczucia - na pewno nie takie, których oczekuję w od widowiska telewizyjnego. Czułam się przytłoczona i miałam ochotę wziąć prysznic po każdym odcinku.
W Sweet Home groza stoi na zupełnie innym poziomie. Czuć fikcyjność tej opowieści. Wszystko jest ciekawie zainscenizowane, ale ten wykreowany świat jest tak groteskowy, że trudno brać go na poważnie. Sweet Home nie obudziło moich lęków przed osaczeniem przez dziwnych ludzi i ciasnymi, zatęchłymi pomieszczeniami, a zamiast tego uruchomiło moją wewnętrzną tęsknotę za (niebezpieczną) przygodą. Bo czymże innym, aniżeli przygodą, można nazwać wspólną walkę o przetrwanie w bloku, po którym krążą paskudne stwory?
Przyznam, że nie potwory i krew (którą na plan zdjęciowy przywieźli chyba w cysternie) oddziaływały na mnie najbardziej. Wstrząsnęły mną historie bohaterów. Historia gangstera, który okazał się kimś zupełnie innym, niż wydawało się na początku. Historia pobożnego faceta, który początkowo roztaczał wokół siebie aurę dewota, a który okazał się mężnym wojownikiem. Wreszcie historia głównego bohatera - jego tragiczne backstory, które poznajemy dość późno, przez co dłuższy czas można mieć problem ze zrozumieniem, co go tak naprawdę boli w tym życiu, że chciał je sobie odebrać. Bardzo mnie dotknęła retrospekcja, z której dowiadujemy się o początkach udręki Hyun-su. Oglądałam te sceny niemalże ze łzami w oczach i długo nie mogłam się z tego otrząsnąć. Najgorsza jest w tym świadomość, że wielu nastolatków może być niszczonymi w podobny sposób, bynajmniej nie w fikcyjnym świecie.
Nie po raz pierwszy w tego typu utworze fikcyjnym dochodzi się do konkluzji, iż nie ma gorszego potwora od człowieka. Abstrakcyjne istoty, które kierują się instynktami, a nie intelektem, można jakoś rozgryźć i przechytrzyć. Trudniej za to pokonać drugiego człowieka, który umyślnie wyrządza krzywdę innym ludziom. Moment, w którym "nasi" zostają najechani przez bandę obcych, jest dla mnie o wiele bardziej przerażający niż wszystkie sceny z potworami.
Sweet Home nie definiuje na nowo gatunku horroru czy fantastyki post-apokaliptycznej. Nie wprowadza niczego nowego, a raczej bazuje na motywach, które gdzieś tam już się przewijały. Nie zaskakuje formą. Ale jest świetną rozrywką; serialem wciągającym, dobrze opowiedzianym, trzymającym w napięciu i mającym parę zwrotów akcji. Koncept tajemniczej choroby/klątwy, przeobrażającej zakażoną osobę w potwora, którego cechą charakterystyczną staje się największa pożądliwość, jaką odczuwał za życia, jest naprawdę interesujący. Trzeba też przyznać, że efekty specjalne robią wrażenie. Połączenie tradycyjnych technik z CGI wyszło, moim zdaniem, naprawdę dobrze. Część komentujących zwraca uwagę, że potwory wyglądają nieautentycznie. Ja jednak uważam to przerysowanie za celowy zabieg, który miał podkreślić groteskowość całej historii.
Nie mogłabym nie wspomnieć o ścieżce dźwiękowej Sweet Home, która momentami naprawdę urywa dupę. Mam na myśli głównie część instrumentalną, na czele z pojawiającym się m.in. w czołówce (genialnej swoją drogą) monumentalnym Dies Irae. Organy, chór, orkiestra symfoniczna - wszystko, co kocham najbardziej, w jednym utworze. Nie chcę się za bardzo rozwodzić nad tym, czym w ogóle jest Dies Irae i Requiem, którego zwykle jest częścią (i do którego melodie komponowali najwięksi kompozytorzy, jak Mozart czy Verdi), ale muszę przyznać, że ta wersja robi na mnie ogromne wrażenie. Słuchałam (i nadal słucham) z gęsią skórką.
Dobór piosenek również uważam za odpowiedni, ale jedna rzecz mi tu nieco zgrzyta, zresztą chyba nie tylko mi. Na myśli mam oczywiście Warriors Imagine Dragons. Za pierwszym razem, kiedy ta piosenka rozbrzmiewa w tle jakiejś turbo dramatycznej sceny, efekt jest piorunujący. Niestety z każdym odcinkiem utwór ten robi się coraz bardziej, że tak powiem, przeruchany. Warriors powtórzone któryś tam raz z kolei w podobnych okolicznościach zaczyna brzmieć strasznie pretensjonalnie. I to jest dla mnie największy mankament ścieżki dźwiękowej.
Na sam koniec chciałabym, żebyśmy wspólnie zastanowili się nad tym, w jakie potwory zamienilibyśmy się my, gdybyśmy tu i teraz zaczęli się od siebie zarażać nie pieprzonym covidem, a właśnie taką zarazą jak z serialu. Jak myślicie?
W skali straszności od zera do Krążka III przyznaję 8. Ósemeczka, bo jest to straszne, ale nie aż tak, żeby narobić w gacie.
Gdyby to leciało na okile: Ferdek i Boczek - AAAAAA!!! - Panie, ale to dopiero czołówka leci.
***
Dziękuję za dotrwanie do końca. Które seriale oglądaliście? Z czym się zgadzacie, a z czym nie? No i co rozśmieszyło Was dziś najmocniej? Zachęcam do komentowania :)
Ciekawy Zbiornik, dziękuję za niego :) Oglądałam z ze wspominanych dram jedynie "Suspicious Partner ". Podobała mi się, ale z dram JCHW o wiele bardziej wolę "Healera". Wiśnia omijasz ten tytuł zbyt długo, daj się w końcu skusić.
OdpowiedzUsuńNiedługo pobiję rekord zwlekania z oglądaniem czegoś, za Secret Garden zabierałam się kilka miesięcy i nie było warto xD
UsuńSecret garden może być rożnie odbierany. To dram ze "starej fali". "Healer" dla wszystkich fanów Ji Chang WEooka jest jedną z jego najlepszych dram. Wielu uważa, że najlepszą i nic po tym nie może jej dorównać.
UsuńPoczułam się bardzo zachęcona do komentowania, więc to na pewno będzie długi komentarz :D Pozwolisz, że odniosę się tylko do tej części przedbonusowej, bo "Sweet home" nie widziałam i na razie nie mam zdania :) "Rookie..." też właściwie nie widziałam, bo historyk musi być naprawdę dobry (jak na przykład "Mr. Queen" - proszę, obejrzyj to kiedyś i zrecenzuj), żebym się na niego skusiła.
OdpowiedzUsuńWięc lecimy z "Suspicious..." - zgadzam się, że to przyzwoity rom-com, oglądałam go nawet z pewnym wzruszeniem, bo to była ostatnia drama zanim JCW poszedł w kamasze. Nie podobał mi się aż tak jak w "Healerze" (hahaha!), ale faktycznie razem z główną byli uroczą parką. Pamiętam, że po tej dramie napatoczył mi się na YT filmik, którego motywem przewodnim byli prokuratorzy w K-dramach :) Co prawda w moim prywatnym rankingu prokuratorów na szczycie wciąż jest Choi Jin Hyuk (nasz kochany detektyw-zombie <3) z "Pride and Prejudice", ale JCW-prokurator nie jest też takim totalnym przegrańcem jak Lee Jong Suk w „While you were sleeping” (nie oglądaj tego, jeśli nie chcesz zobaczyć jak źle może grać Suzy, w „Start-up” była jakieś sto razy lepsza niż tam).
Jak już jesteśmy przy „Start-up” to zatrzymał mnie tam tylko Han Ji Pyeong i babcia, o czym już wiesz. Oglądałam chyba wszystko, w czym grał Kim Seon Ho (polecam „Stronger Deliveryman”, to jedna z tych dram, gdzie second couple interesuje cię tysiąc razy bardziej niż główni) i czekam z niecierpliwością na więcej, więcej, więcej! Ale żeby nie było, to i Suzy i Bóg Wody trochę się zrehabilitowali w tej dramie i wynagrodzili mi swoje warsztatowe braki w innych produkcjach.
„Lovestruck…” wciąż jeszcze czeka u mnie na odpowiedni moment. Wierzę, że JCK dobrze się tam zaprezentował, ale chyba nie jestem jeszcze gotowa na te ich skomplikowane relacje. Po pierwszym odcinku stwierdziłam, że poczekam, aż wpadnie gdzieś z polskimi napisami.
I wisienka (:P) na torcie, cudowny Im Si Wan w „Run on”. Ale nie tylko on, cała ta drama była cudowna. Kocham historie, w których nie ma trójkątów. A jak któraś ma jeszcze takiego wyjątkowego bohatera to już kompletnie przepadłam. Obejrzałam ponad 200 dram i chyba też nie spotkałam jeszcze takiego – świetnie to określiłaś – dziwnego bohatera. Najbliżej niego jest chyba postać, którą w „Beautiful Gong Shim” grał Nam Gong Min (chodził tam w takich uroczych klapeczkach, polecam). Zgadzam się w całej rozciągłości, że relacje między czworgiem głównych bohaterów były tym, co czyniło tę dramę jeszcze lepszą. Po cichu liczę na drugi sezon, bo w sumie skończyło się tak, że moje nadzieje nie są całkiem bezpodstawne. Nawet Shin Se Kyung mi się tutaj podobała, a byłam do niej bardzo źle nastawiona po Bogu Wody. Czytając twój wpis przypomniało mi się, że Bóg Wody nie był najdziwniejszą dramą, a jakiej ją widziałam :D Dawno temu zagrała w „Blade Men”, okropnym dziadostwie, a najgorsze jest to, że grała tam z Lee Dong Wookiem, któremu z pleców wychodziły stalowe kolce. Serio. Wiele już widziałam w dramalandzie, ale to było okropnie creepne…
Rozpisałam się okropnie, ale bardzo lubię czytać i komentować Twoje recenzje 😊 Dzisiaj najbardziej zachęciłaś mnie do obejrzenia… 122. Odcinka „Świata według Kiepskich”, Twoje streszczenie obiecuje mi przednią rozrywkę, chyba sobie zaraz odpalę :D Okropnie mi się przejadły romantyczne wątki w k-dramach i trochę się przerzuciłam na chińszczyznę, ale tam znowu ostatnio jest cukierkowo do porzygu, więc chyba rozejrzę się za czymś ciekawszym. Dużo sobie obiecuję po zwiastunie „Vincenzo” i „Sisyphus”. A Ty masz coś ciekawego na horyzoncie?
W prezencie ode mnie zostawiam Ci tutaj link do bombastycznie pląsającego Bogusia 😊 https://www.youtube.com/watch?v=YKalIVv3Z24
No to ja się teraz odniosę do Twojego komentarza, bo również czuję się do tego zachęcona :D
UsuńMi z historycznymi jest nie po drodze i jakoś nie chce mi się oglądać niczego kostiumowego, naprawdę nie wiem, kto musiałby w tym zagrać ;) Nie liczę oczywiście Kingdom, bo tu nie chodzi o kostium, a o politykę i zombiaki (i o Ju Ji-hoona, nie oszukujmy się xD) A to Rookie Historian obejrzałam jakoś tak z braku laku. Jak po upalnym dniu odpalałam odcineczek, to mi się dobrze usypiało po tym.
No tak, "Healer" nade mną ciąży jak klątwa. W końcu mnie chyba dopadnie :D Lovestruck ma być na polskim Netflixie jakoś pod koniec lutego. A wszystko, co miałam do powiedzenia na ten temat już przeczytałaś w tekście, więc nie będę się powtarzać. Z kolei jeśli chodzi o Kim Seon-ho, to przypuszczam, że w finale Run On zareagowałaś podobnie jak ja :D
Ja ci powiem, że Bóg Wody był dla mnie serialem nie tyle dziwnym i absurdalnym, co po prostu tak fatalnie obsadzonym, że wyszło takie paździerzysko. Po prostu bohaterowie serialu mieli zupełnie inne typy charyzmy, co postaci, i to się tak bardzo nie zgrało, że och! Jakie to było złe. Ale zawsze powtarzam, że dzięki znajomości Boga Wody na wiele szitów patrzę łaskawszym okiem ;)
Ja na horyzoncie nie mam właściwie nic konkretnego z nowości. Przeglądałam, ale nic mi nie wpadło na razie w oko. Też widziałam zwiastun do "Vincenzo", ale nie wiem, czy ostatecznie się skuszę, choć oglądałam przedwczoraj Space Sweepers z tym aktorem (no i oczywiście wisi nade mną jak klątwa "Descendants of the sun", w wiecznej poczekalni razem z "Healerem" buahaha). Tak w ogóle to przez styczeń i luty obejrzałam tylko 3 dramy - tamte dwie na bieżąco i Sweet Home. Zawzięłam się, że póki nie skończę Romantiki nie obejrzę nic innego, żeby się nie rozpraszać. A teraz będę nadrabiać (i na pewno to nie będzie nic romantycznego, bleee xD) :) jako pierwsze chcę obejrzeć Uncanny Counter. A o reszcie planów wszyscy się dowiecie ze Zbiornika Extra, który będzie 20 lutego :)
122. odcinek Kiepskich to jest nieodkryty diament, polecam. Ponieważ jest to jeden z tych odcinków, które trwały kilka minut dłużej niż reszta, bardzo rzadko go powtarzają, a to jest takie złoto, że za każdym razem leżę ze śmiechu, zwłaszcza w pierwszej połowie, kiedy Ferdek i Paździoch rozkminiają te romansidła, a Marian przebiera się za bohaterów harlekinów, m.in. za doktora Lolka z Kalifornii. Finał też jest niezwykle interesujący. Jak będzie ci się chciało, to na Ipli powinnaś znaleźć :)
Dzięki za Twój obszerny komentarz :) Pzdr
Właśnie kończę oglądać "Space Sweepers", totalnie nie mój styl, ale się skusiłam dla obsady i w sumie się cieszę, bo - jak mówiłam - potrzebuję odpocząć od romansideł :) "Uncanny Counter" polecało mi kilka osób, więc też na pewno obejrzę.
UsuńNo i w takim razie czekam na 20 lutego :D :D
A dla mnie właśnie Space Sweepers totalnie mój styl i muszę przyznać, że ten film miał więcej sensu i logiki niż ostatnia część Gwiezdnych Wojen, gdzie przy całej swej miłości do sagi po prostu miałam ochotę parsknąć śmiechem po wyjściu z kina xD Trochę w klimatach Strażników Galaktyki, a wątek Kot-nim bardzo przypominał mi Boo w Potworach i Spółce. Wyszło fajnie, bez zadęcia, może trochę szablonowo i ten główny złodupiec jakiś taki nieciekawy, ale ogólnie spędziłam miło te ponad dwie godziny :)
UsuńTak, ja też spędziłam je miło, czasem nieco mnie przerażają takie historie, bo to jednak kiedyś może się wydarzyć. Masz rację, że złodupiec był nieciekawy, ale bardzo lubię aktora, który go grał. Sto lat temu był Guyem Gisbornem w serialu "Robin Hood" od BBC i wtedy skradł me serce na dobre :)
UsuńMi się start-up podobał, może z sentymentu do chłopaków z polibudy na studiach xD a może dlatego, że też miałam akcję z listami, nadawca również nie wiedział, że jest nadawcą;ja wielce zakochana, a jak kłamstwo wyszło na jaw to rozczarowanie, kompleksy.. Ech ta 6 klasa podstawówki xD teraz się śmieję na myśl o tym, ale kiedyś to był najgorszy dramat :-D
OdpowiedzUsuńTak, te szalone akcje z podstawówki... :D No ja znam chyba tylko dwie osoby po polibudzie, więc sentymentów nie mam ;) Ogólnie nie twierdzę, że to kiepski serial, tylko ja nie czuję się jego właściwym odbiorcą - ale fajnie, że tobie się podobał, dla każdego coś się znajdzie :)
UsuńCóż ja poradzę na to, że użyte tutaj określenie Romantica za każdym razem budzi skojarzenia z telenowelami latynoamerykańskimi. :) Chcąc nie chcąc w tle dzieciństwa miało się "Esmeraldę" (co by nie powiedzieć - na swój sposób kultową) czy "Zbuntowanego anioła" (wzbudzającego sentyment). Z biegiem czasu można jednak znaleźć i ambitniejsze propozycje z tego rejonu. Choćby naprawdę dobry serial "Skradzione życia" ("Vidas robadas") poruszający, poza "obowiązkowym" wątkiem uczuciowym, przede wszystkim istotne problemy społeczne.
OdpowiedzUsuń