×

Rosja, Chiny, Filipiny, gdzie jaszczurki robią miny

Nie ma nic lepszego, niż wyjęte z kontekstu cytaty i sytuacje z Kiepskich. Wystarczyło obejrzeć, jak Helena i Marian Paździochowie opowiadają sąsiadom o swoim cudownym pobycie w Lądku Zdroju i już - pomysł na wpis gotowy! Rosja, Chiny, Filipiny? Wyśmienicie. Pakujemy kartofle, rum i cebulę na szkorbut i płyniemy! W długi, piękny i romantyczny rejs po różnych serialowych lądach ;)

Turli turli, tiki riki,
to pingwinów język dziki.
Rosja, Chiny, Filipiny,
Gdzie jaszczurki robią miny.

Oratorium Jesień z dupy średniowiecza, sen Ferdka, odc. 272 Lądek Zdrój

Rosja - Ku Jezioru 

Wszystko zaczyna się normalnie. Bohaterowie wiodą zwyczajne życie. Siergiej ma problemy z utrudniającą mu kontakty z synem byłą żoną, a Leon odbiera z odwyku swoją niepokorną córkę. Jednak w Moskwie, tak jak w całym kraju i z pewnością na całym świecie, zaczyna dziać się coś naprawdę niepokojącego. Coraz więcej ludzi zapada na wyjątkowo zjadliwą chorobę zakaźną, która rozprzestrzenia się w zawrotnym tempie, zbierając obfite żniwo. Media próbują przekłamywać obraz sytuacji, że niby wszystko jest pod kontrolą, jednak na dłuższą metę zagrożenia nie daje się ukryć. Zarażeni są w dyskusyjny sposób odizolowywani od reszty (scena zabrania zakażonej dziewczynki ze szkoły wgniata w fotel), a wszelkie środki podejmowane przez służby to tylko pokazówka, bo nie istnieje żaden skuteczny sposób ani na zatrzymanie epidemii, ani na wyleczenie tych, którzy weszli w ostatnią fazę choroby, objawiającą się okropnym, duszącym kaszlem i szklistymi, pozbawionymi wzroku oczami. 

Jak nietrudno się domyślić, wybucha panika, a równolegle z wirusem zaczyna rozprzestrzeniać się bezprawie. Pod przykrywką działań w interesie państwa przedstawiciele służb zaczynają dokonywać brutalnych najść do domów cywili. A ci tracą z dnia na dzień jedną z najcenniejszych dla człowieka rzeczy - poczucie bezpieczeństwa. 

Nasi główni bohaterowie - Siergiej, jego ojciec Borys Michajłowicz oraz dwie kobiety jego życia, czyli była żona Ira z ich wspólnym synem Antonem oraz obecna partnerka Ania z jej synem Miszą, a także sąsiedzi Sierioży - Leon, jego córka Polina oraz ciężarna partnerka Marina. Choć iskrzy między nimi wszystkimi od dotychczasowych napięć, zawiązują sojusz i wyruszają w niebezpieczną drogę - ku tytułowemu jezioru, gdzie znajduje się przystosowany do mieszkania statek. Zanim jednak docierają na miejsce, przychodzi im zmierzyć się z wieloma wyzwaniami, a relacje między nimi zmieniają swój charakter co najmniej kilka razy. 

Ku Jezioru, kadr z odc. 2, 1-2-3 Production dla platformy Premier, dystr. Netflix, www.netflix.com

Serial jest krótki, ma bowiem tylko osiem odcinków. Ale są one tak treściwe, że ich liczba w zupełności wystarcza do tego, by opowiedzieć mocną historię o strachu, ucieczce, namiętnościach, słabościach, ciągłym poczuciu zagrożenia, woli przetrwania, zdradzie i last but not least nadziei. Z wierzchu serial wygląda na solidną fantastykę apokaliptyczną, ale wewnątrz kryje się znakomicie poprowadzona opowieść o ludziach, których świat z dnia na dzień po prostu się skończył. Epidemia staje się zapalnikiem dla wszelkich prymitywnych ludzkich instynktów. Ale też wyzwala ukryte w zakamarkach serc uczucia. I pokazuje jasno, że w obliczu czegoś tak niespodziewanego i przerażającego, bogactwo czy pozycja społeczna przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. 

Zdaję sobie sprawę z tego, że być może dla wielu osób temat pandemii i wirusów może być drażliwy, ja sama na dźwięk słów koronawirus, szczepionka i minister Niedzielski dostaję torsji, paradoksalnie jednak nie odnoszę wrażenia, jakoby Ku Jezioru wzmagało w szczególny sposób globalną paranoję związaną z tym, przez co obecnie przechodzimy, a wręcz lekko mnie ten serial uspokaja, czy raczej pociesza, że nie jesteśmy w aż takiej, za przeproszeniem, chujni, jak bohaterowie serialu, bo "ich" choroba przy "naszej" to jest dopiero prawdziwa apokalipsa. 

Co ciekawe, fabuła opiera się na motywach wydanej w 2011 r. powieści Pandemia, debiutanckiej książki Jany Wagner (Pandemia jest dostępna w polskim tłumaczeniu). Serial debiutował na rosyjskiej platformie streamingowej Premier w listopadzie 2019 roku, czyli jeszcze przed oficjalnym koronawirusowym szałem. 

Właściwie wszystko mi się w tej produkcji podobało. Począwszy od wiarygodnego aktorstwa, przez skutecznie wywoływane w trakcie seansu uczucie dyskomfortu i niepokoju, "rosyjskość", która jest niemal namacalna, doskonały klimat zbudowany bez wymyślnych efektów, aż po ścieżkę dźwiękową, która dopełnia całość (Teach Me Tiger we scenach z Polą i Miszą robi mega robotę). Serial zdecydowanie wart polecenia, zwłaszcza jeśli lubicie rosyjskie post apo

Chiny - Crush 

Niezbyt płynnym przejściem docieramy do Chin. Z ręką na wątłej piersi muszę przyznać się wam do czegoś strasznego - gdybym miała wybrać, z którym krajem jest mi w tym wpisie najbardziej nie po drodze, to byłyby to właśnie Chiny. Próbowałam oglądać różne c-dramy, naprawdę, ale one wszystkie sklejają się w mojej głowie w jedną papkę. Cytując napis widniejący na jednej z moich świątecznych koszulek - Santa, I did try. Ale nie pykło xD

No ale skoro tytuł tekstu brzmi Rosja, CHINY, Filipiny, to przypał nie wziąć żadnej chińskiej produkcji na tapet. Więc mój ostateczny wybór padł na dramę pt. Crush, bo tak się sympatycznie składa, że jest ona tłumaczona na zaprzyjaźnionym (mam nadzieję, że obustronnie) blogu Kierunek Azja, do którego zresztą serdecznie wszystkich zapraszam, gdyż króluje tam niezrównana w znajomości dram wszelakich Awisa, która wynajduje i tłumaczy rozmaite ciekawe tytuły. 

Crush opowiada romantyczną historię Wu Yan i Nian Qina. Ona jest studentką psychologii i jednocześnie stażystką w stacji radiowej. On z kolei prowadzi zajęcia z alfabetu Braille'a w szkole specjalnej. Ma też swoje drugie oblicze - pod pseudonimem Yi Jin komponuje i pisze teksty piosenek dla innych wykonawców. Choć jego utwory stają się hitami, on sam stroni od popularności i nie chce wystawiać się na widok publiczny. 

Od pewnego momentu drogi Wu Yan i Nian Quina zaczynają się przecinać, aż w końcu nasi główni bohaterowie mają okazję dobrze się poznać, kiedy Wu Yan zaczyna odbywać praktyki studenckie w szkole specjalnej, a jej opiekunem zostaje właśnie Nian Qin. Z jednej strony tajemniczy Yi Jin jest totalnym kraszem dla Wu Yan. Ale gdy dziewczyna poznaje Nian Qina, on również zostaje jej kraszem. Reasumując - Wu Yan ma dwóch kraszów, którzy są jednym i tym samym facetem. Nadążacie? 

Nian Qin a.k.a. Yi Jin daje się poznać jako mruk i gbur, zamknięty w swoich traumach ekscentryczny muzyk. Zaczyna się to jednak zmieniać, gdy obecność emanującej pozytywną energią Wu Yan zaczyna kruszyć jego zlodowaciałe serce. Wraz z rozwojem akcji Nian Qin i Wu Yan zbliżają się do siebie, potem na trochę oddalają, a finalnie znowu schodzą - wcale nie spoileruję, robi to za mnie czołówka, która dosłownie opowiada cały serial w 3 minuty. 

Crush zdecydowanie możemy zaliczyć do seriali ładnych, uroczych i niewinnych. Świat przedstawiony jest kolorowy i mam wrażenie, że nieco wyidealizowany. Trochę mi to przypomina uniwersum produkcji TVNu ze sterylnymi wnętrzami i idealnymi stylizacjami bohaterów. Aczkolwiek w porównaniu do tvnowskich seriali Crush ma dużo więcej wdzięku, no i przede wszystkim nie grają tu opatrzeni polscy aktorzy ;) Do aktorstwa nie mogę się przyczepić - nie są to jakieś wyjątkowo porywające role, ale jest fajna chemia między postaciami i ogląda się ich naprawdę dobrze. Serial na pewno znajdzie swoich zwolenników wśród tych, którzy lubują się w łagodnych, romantycznych historiach. 

Najlepsza w Crush jest ścieżka dźwiękowa. Oprócz piosenek, których pojawia się w każdym odcinku dość sporo, cała instrumentalna (fortepianowa) część soundtracku brzmi niezwykle przyjemnie dla ucha. Doznania słuchowe są w przypadku tej dramy miłym dodatkiem, a nawet czymś więcej, niż tylko dodatkiem. 

Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała przy okazji o własnych dziwactwach. Najbardziej rozbroiło mnie, jak główny bohater zaczął grać Clair de Lune Debussy'ego. Przez chwilę miałam schizę, że zaraz przyjdzie do niego doktor Zofia. Kto oglądał Otwórz Oczy, będzie wiedział o co chodzi xD Inną moją muzyczną schizą jest słyszenie w soundtracku Crush kilku pierwszych nut z pewnej góralskiej kolędy. Mianowicie jest tu jeden taki motyw muzyczny, w którym wyraźnie słyszę nuty, pod które można zaśpiewać słowa gore gwiazda Jezusowi w... i tu melodia skręca gdzie indziej xD Muzyka ta pojawia się np. w scenie lekcji śpiewu (a raczej fałszowania) w odcinku drugim, pod koniec trzydziestej minuty (30:43). To jest ten sam kaliber omamów słuchowych, co słyszenie nut pod słowa my, Pierwsza Bryga... w motywie muzycznym z Güneşi Beklerken (kto czyta ten blog dostatecznie długo, być może to pamięta xD). Jakby co - nigdy nie twierdziłam, że jestem w pełni normalna. 

Filipiny - Luv Express

I kolejna propozycja z Kierunku Azja, bo naprawdę trudno było mi znaleźć cokolwiek z Filipin, a przecież też są w tytule (i tak to właśnie jest, kiedy najpierw wymyślasz tytuł, a potem całą resztę xD). 

Kyline i Bryan są studentami. Pewnego dnia wsiadają do jednego busa, którym dojeżdżają do centrum miasta. W pierwszych dwóch odcinkach obserwujemy tę samą sytuację, ale z dwóch perspektyw. Okazuje się, że jedno wpadło w oko drugiemu, ale obydwojgu zabrakło odwagi, żeby zagadać po drodze. Jednak pojawia się punkt zaczepienia - dziewczyna zostawia w busie swój identyfikator, który odnajduje chłopak. Poznając jej personalia, Bryan postanawia skontaktować się z Kyline przez media społecznościowe, mając oczywiście dylematy związane z tym, jakich słów użyć, żeby skutecznie zagaić. Kończy się na "zaczepce". A właściwie - zaczyna się na "zaczepce", na którą Kyline odpowiada następnego dnia. No i historia toczy się dalej. Jest uroczo i niezręcznie, jak to na początku znajomości bywa. Potem czasem trochę smutniej, jak to w życiu. 

Fabuła Luv Express jest prościutka jak drut, a krótki metraż sprawia, że można tę dramę (a raczej dramkę) oglądać w najkrótszych wolnych chwilach. Zarówno czas trwania odcinków (zwykle po paręnaście minut, finałowy ma niecałe pół godziny), jak i sposób przedstawienia całej historii przypomina bardziej youtube'owe skecze, niż zwykły serial. Sporo tu np. memicznych efektów dźwiękowych, których często używają twórcy na tej platformie. Jednocześnie brak tu jakichkolwiek walorów artystycznych - ładnych zdjęć czy dopracowanej ścieżki dźwiękowej. Przez to można odnieść wrażenie, że ogląda się produkcję pół-amatorską. 

Niemniej traktując ten serial właśnie jako serię skeczy czy jakichś migawek z życia bohaterów, można mile wypełnić czas - w autobusie albo w oczekiwaniu na to, aż makaron się ugotuje. Można też obejrzeć całość na jeden raz, co nie zajmie wielu godzin. 

No i w sumie niewiele powiedziałam, będzie to pewnie najkrótsza część całego dzisiejszego wywodu, ale w tym wypadku naprawdę nie da się powiedzieć więcej. Generalnie polecam nie jako główne danie, ale przystawkę przed czymś większym. Albo jako przerywnik. 

Tajlandia - Girl From Nowhere

Szkolny mundurek i niewinna minka, w jednej chwili zmieniająca się w kpiący uśmieszek. To Nanno - nowa uczennica w szkole. Nikt nie wie o niej nic - kim jest, skąd się wzięła, gdzie mieszka i czym zajmują się jej rodzice. Za to ona wie wszystko o swoich nowych koleżankach i kolegach. O nauczycielach również. Szczególnie to, o czym oni sami wolą nie mówić. I bawi się tym, prowokując do skrajnych zachowań. 

Po co to robi? Może się z początku wydawać, że dla zaprowadzenia sprawiedliwości, ale czy na pewno? Jest to wątpliwa kwestia. Nanno rozpoznaje ludzkie żądze i zaczyna prowadzić różne gierki, którymi prowokuje i doprowadza obiekty swoich działań do zachowań zaspokajających te żądze, by następnie dokonać spektakularnego zdemaskowania. Potrafi nawet poświęcić samą siebie dla osiągnięcia wyższego celu - uświadomienia danej osobie ciężaru jej słabości. I gdyby na tym się kończyło - rzeczywiście moglibyśmy mówić o jakiejś sprawiedliwości. Ale kary wymierzane przez Nanno bywają niewspółmierne do popełnionych czynów, czasem zaś jej posunięcia wydają się w ogóle niepotrzebne, bo to, że w kimś kiełkuje jakaś żądza, nie oznacza od razu, że byłaby ona zrealizowana, gdyby nie demoniczna interwencja Nanno. Oprócz tego kary dla tych, którzy faktycznie popełnili poważne przewinienia, niekoniecznie wywołują w widzach poczucie, że "dobrze im tak", "niech mają za swoje". Ale być może w ten sposób testowana jest nasza własna moralność? Czasem wydawało mi się, że o to właśnie w tym serialu chodzi - o sprawdzenie naszych ludzkich reakcji. 

W roli głównej świetnie zaprezentowała się Chicha Amatayakul. Ma w twarzy coś takiego, co przyciąga uwagę. Ze słodkiej dziewczyny potrafi w jednym momencie przeistoczyć się w przerażający nieludzki byt. Cała reszta obsady to aktorzy zmieniający się co odcinek. I wśród nich jedni zagrali lepiej, inni gorzej. Trudno mi teraz powiedzieć, kto w którym odcinku zrobił na mnie wrażenie. Warto jednak podkreślić, że jeśli chodzi o bohaterów Girl From Nowhere, to dzieciaki w odwiedzanych przez Nanno szkołach wyglądają bardzo autentycznie. Zupełnie nie jak w tych wszystkich amerykańskich serialach, w których nastolatki są wystylizowane w opór i poprzebierane w ekstrawaganckie (i drogie) fatałachy, nawet jeśli obowiązują ich mundurki. Tu dzieciaki są upocone, wymiędlone, kipiące od hormonów. Ich naturalność sprawia, że mimo oczywistej obecności wątków fantastycznych, serial zyskuje na wiarygodności.


Pierwszy sezon Girl From Nowhere jest antologią, tzn. każdy odcinek jest oddzielną, zamkniętą historią, niepowiązaną z całą resztą serii. Poszczególne odcinki łączy ze sobą postać Nanno, jednak fabularnie nie ma żadnej kontynuacji z jednego odcinka na drugi, dlatego można je oglądać w losowej kolejności, a pominięcie któregokolwiek nie sprawi, że się zgubimy. By jednak dostatecznie wgryźć się w serial i minimalnie zrozumieć jego konwencję, warto - choćby na przymus - obejrzeć dwa pierwsze odcinki, mimo że są one jednymi z cięższych w całym sezonie, dotykają bowiem problemu przemocy seksualnej. W kolejnych pojawiają się inne motywy - np. chęć sławy ponad wszystko, chore ambicje, długo powstrzymywane frustracje, itd. Wiedząc z kim, a raczej z czym mamy do czynienia, można zacząć oglądać odcinki serii pierwszej dowolnie i wybiórczo, choć osobiście rekomenduję obejrzenie całości, nawet jeśli nie wszystkie części trzymają jednakowo wysoki poziom. 

Druga seria, nakręcona już na zlecenie Netflixa, jest nieco inna. W dalszym ciągu krążymy za Nanno od szkoły do szkoły, ale pojawienie się nowej głównej postaci sprawia, że wydarzenia z jednego odcinka mają swoją kontynuację w dalszych. Poza tym poprawiło się to, co nieco kulało w pierwszym sezonie, czyli np. udźwiękowienie (mam wrażenie, że w jedynce kiepsko słychać dialogi, czasem bardziej słyszalne są odgłosy z tła, niż głosy aktorów, albo kiedy Nanno wpada w swój obłąkańczy, sztuczny śmiech, słychać przestery) czy zdjęcia (w dwójce jest więcej zabawy formą, mamy np. odcinek, który jest czarno-biały, a kolory pojawiają się w nim tylko jako istotny dla fabuły detal). 

Tak jak napisałam nieco wyżej, nie wszystkie odcinki trzymają jednakowo wysoki poziom. Jedne są lepsze, inne gorsze, ale to chyba kwestia gustu. Z sezonu pierwszego najbardziej lubię odcinki nr 3, 6 i 7 (podwójny), 10, 11 oraz 12 i 13 (podwójny), zaś z drugiego - 1 oraz 6. Z kolei za najbardziej wstrząsające uważam odcinki nr 1, 2, 5 z pierwszej serii oraz 4 i 5 z serii drugiej. 

Girl From Nowhere jest serialem zdecydowanie godnym polecenia, ale nie jest dla wszystkich. Jego brutalność, groteskowość oraz puenty, które rzadko kiedy wybrzmiewają jak morał rodem z bajkowych tworów o sprawiedliwości, mogą być dla kogoś czymś zniechęcającym. Ja sama (tak mi się przynajmniej wydaje) zrozumiałam zamysł twórców na tyle, by docenić tę produkcję, nawet mimo pewnych realizacyjnych mankamentów. I języka pozbawionego moich ulubionych głosek ;) Tak, spotkanie z językiem tajskim uświadomiło mi, że można mieć ulubione głoski, których brak sprawia, że trudno słucha się obcej mowy. A tajski pisany to najbardziej hardkorowe szlaczki, jakie pani kazała rysować w zeszycie w pierwszej klasie podstawówki. No offence, ale tak jest xD Ale po pewnym czasie przyzwyczaiłam się do tego przedziwnego języka i dałam radę słuchać dialogów bez skupiania się na tym, jak obco brzmią. 

Tajwan - Someday Or One Day 

Skala fabularnych zawiłości w Someday Or One Day jest nie do ogarnięcia. Więc moje tradycyjne streszczenie będzie zaledwie ułamkiem tego, co się odwala w tym serialu, a jest grubo. Zaczyna się tak... Huang Yu Xuan traci w katastrofie lotniczej ukochanego chłopaka. Choć minęły dwa lata, kobieta wciąż nie może dojść do siebie i tli się w niej iskra nadziei, że Wang Quan Sheng powróci. W swoje urodziny kobieta życzy sobie tylko jednego - żeby móc zobaczyć miłość swojego życia jeszcze raz. Niedługo potem rodzina Quang Shenga wyprawia mu symboliczny pogrzeb. W międzyczasie zaś Yu Xuan odkrywa zdjęcie, na którym jej chłopak pozuje z dziewczyną łudząco podobną do niej. Tyle że to nie jest Yu Xuan. Kobieta próbuje dowiedzieć się, kim jest jej sobowtórka. 

Tuż przed powrotem z uroczystości pogrzebowej Yu Xuan dostaje tajemniczą przesyłkę, a w niej walkmana i kasetę magnetofonową. Jadąc autobusem kobieta włącza muzykę i... zaczyna się robić naprawdę dziwnie. Yu Xuan zapada w sen, a gdy się budzi, leży w szpitalu, a obok niej siedzi jej ukochany. Tyle że to wcale nie jest Quan Sheng, tylko chłopak o imieniu Zi Wei. A sama Yu Xuan też nie jest sobą - jej duch znajduje się obecnie w ciele nastolatki - Yun Ru. I choć Yun Ru wygląda identycznie jak Yu Xuan, wcale nie jest jej młodszą wersją, tylko kimś zupełnie innym. Przy okazji podróży do roku 1998 poznajemy jeszcze jedną, bardzo istotną postać - przyjaciela Zi Weia i Yun Ru - Mo Jun Jie. 

Świat według Kiepskich, odc. 220, Szkielet fon Bibersztajna, ATM dla Telewizji Polsat

Yu Xuan w ciele Yun Ru próbuje odnaleźć się w sytuacji, o której się fizjologom nie śniło, i wrócić do swojej rzeczywistości. A to dopiero początek licznych podróży między liniami czasowymi. Machiną czasu są archaiczne dziś sprzęty - walkman i kaseta magnetofonowa z utworem Last Dance, który jest autentycznym nagraniem z tamtych czasów. Piosenka znalazła się na albumie The End Of Love, którą w 1996 roku wydał tajwański piosenkarz Wu Bai. Co ciekawe, w serialu nigdy nie widać, żeby bohaterowie przewijali taśmę - ilekroć włączają walkmana, kaseta jest ustawiona dokładnie na początku tej piosenki. Młodzieży objaśniam, że kasety nie działają w taki sam sposób, jak płyty CD xD Żeby dotrzeć do jakiejś piosenki, trzeba cofnąć albo przesunąć taśmę do przodu, zupełnie na czuja. Ach, poczułam się jak dinozaur. I - o dziwo - jest to wspaniałe uczucie. Ten pomysł z walkmanem był doskonały, fajny ukłon w stronę wspominających lata 90. z nostalgią. 


Powiem wam, że to absolutnie popieprzona historia. Tym razem jednak używam słowa "popieprzona" w stuprocentowo pozytywnym znaczeniu. Ten serial to totalny sztos - robi mindfuck do samego końca, wciąga, wsysa i zasysa. Mnogość twistów fabularnych nie pozwala nawet na moment spuścić oka z ekranu. Ma się ochotę od razu obejrzeć wszystko, a z drugiej strony chciałoby się wydzielać sobie odcinki, żeby przedłużyć przyjemność z oglądania. 

Tym, co sprawia, że ogląda się ten serial tak dobrze, jest to, że oprócz robienia widzom wody z mózgu, Someday Or One Day jest idealną mieszanką komedii z melodramatem, mamy tu nawet aferę kryminalną. Wszystko jest w prawidłowych proporcjach, dzięki czemu nie jest się ani trochę zmęczonym żadnym wątkiem. Czuć w tym niesamowitą głębię - nie tylko wyglądający fajnie na papierze suchy koncept, ale prawdziwość, tak jakby to wszystko rzeczywiście mogło się wydarzyć, mimo wątków rodem z powieści fantasy. Pomagają w tym bezpretensjonalny humor (nie licząc okropnych scen pseudo komediowych z udziałem współpracowników Yu Xuan w pierwszym odcinku), naturalnie brzmiące dialogi między postaciami, no i przede wszystkim wiarygodna i bardzo przekonująca gra aktorska. 

Powiem bez ogródek - uwielbiam motyw podróży w czasie i między wymiarami. I choć należy on do tych najbardziej przeruchanych w popkulturze, to i tak jestem jego wielką wielbicielką. Ogrywać go próbowano chociażby w The King: Eternal Monarch, ale przy całej mojej sympatii dla tej k-dramy, z perspektywy czasu jej finalny efekt przypomina mi bardziej masę czekoladopodobną zawiniętą w pozłotko po ferrero rocher, niż samo ferrero rocher. Tymczasem Someday Or One Day to właśnie ferrero rocher, tylko bez złotej folijki - widać, że nikt nie wywalił na ten serial wielkiego budżetu, a jednak fabularnie i aktorsko jest to prawdziwy smakołyk, który wcale nie potrzebuje lśniącej owijki. 

PS Nie wiem, jak was, którzy też oglądaliście ten serial, ale mnie się bardzo podobał żart o mięsnej bułeczce i makaronie xD "Myślisz, że jak zrobiłeś trwałą, to cię nie poznam?" - to na serio dobry kawał. 

Japonia - Re:Mind 

Kilkanaście dziewcząt budzi się nagle w tajemniczym miejscu, które jest trochę jak jadalnia w nawiedzonym zamczysku, a trochę jak teatralna scenografia. Żadna nie pamięta momentu, w którym została uprowadzona, posadzona na krześle i przykuta, żadna nie zna powodu, dla którego została uwięziona. Siedzą teraz przy wytwornie zastawionym stole. Na domiar złego mają unieruchomione nogi i żadnej opcji ucieczki. Po każdej próbie rozkminy, dlaczego się tam znalazły, następuje nagłe zgaśnięcie świateł, a jedna z dziewcząt znika bez śladu. A potem zaczynamy grę od nowa. 

Do pewnego momentu było to dla mnie intrygujące i lekko przerażające (z uwagi na moją nisko zawieszoną granicę strachu). Podobał mi się niepokojący klimat. Ale po paru odcinkach Re:Mind robi się wtórne i po prostu nudne. Każdy kolejny odcinek przebiega według tego samego schematu. Dziewczyny przypominają sobie wydarzenia z niedalekiej przeszłości i wytykają nawzajem popełnione winy. Dostają jakieś podpowiedzi, które muszą zinterpretować, a kiedy dochodzą do tego, która z nich zawiniła najbardziej, ta zostaje "wyeliminowana". Ale że główna zagadka pozostaje nierozwiązana, gra trwa dalej, póki na placu boju nie zostają ostatnie "zawodniczki". 

Z tego byłby niezły półtoragodzinny film. Napięcia starczyłoby wtedy na większość seansu, ale że jest to serial, zabrakło czegoś, co uatrakcyjniłoby fabułę. Liczyłam na jakieś fajerwerki, a nawet tortury, np. związane z tym, że dziewczyny mają nogi zamknięte tak jakby pod podłogą. Nie mówię, że to miałoby być od razu odcinanie stóp piłą mechaniczną, ale można było wymyślić coś ekstra. Inna rozczarowująca kwestia to absolutny brak logiki. Ja rozumiem, że w dreszczowcach logika schodzi na dalszy plan, ale mimo wszystko - no do chuja wafla, rodzice nie szukają tych dziewczyn? Nie próbują się z nimi skontaktować? Przecież są momenty, kiedy komórki nastolatek łączą się z wi-fi. Albo te ich bezszelestne i błyskawiczne "zniknięcia" - naprawdę trudno to łyknąć. 

Ciekawostką, którą przeczytałam na IMDb i się nią teraz dzielę jest fakt, że wszystkie występujące w Re:Mind dziewczyny są członkiniami girlsbandu o nazwie Hiragana Keyakizaka46. Ale chyba lepiej będzie, jeśli pozostaną przy występach wokalno-tanecznych. 

Serialu ani nie polecam, ani nie odradzam. W gruncie rzeczy nie był najgorszą rzeczą, jaką oglądałam w tym roku. Gdyby było w tym coś więcej, niż niekończąca się rozmowa, mniej schematu, więcej logiki i jakichś zwrotów akcji, to byłoby to coś dużo lepszego. Jasne, że mogłam znaleźć lepszy japoński serial, ale ten akurat sam mi się kiedyś wyświetlił na głównej na Netflixie, a że jestem zbyt leniwa, nie chciało mi się szukać innego. 

Japonia - anime - The Disastrous Life of Saiki K. 

Nie jestem znawcą anime i nawet w dzieciństwie nie oglądałam produkcji tego typu, ponieważ miałam dwa kanały państwówki w tv i na żadnym nie puszczali "chińskich bajek", jak zwykło się w pogardliwy sposób nazywać japońskie skądinąd anime. Teraz w sumie żałuję, że nie było mi dane oglądać tych wszystkich Czarodziejek z Księżyca i tym podobnych. Nadrobić zaległości nie mam już w sumie czasu, ale parę razy zdarzyło mi się zawiesić oko na anime dostępnych na Netflixie. Oprócz kilku filmów pełnometrażowych ze Studia Ghibli obejrzałam m.in. serial The Disastrous Life of Saiki K.

Głównym bohaterem anime jest Saiki Kusuo - nastolatek obdarzony niewyobrażalnymi mocami parapsychicznymi, które są tak potężne, że chłopak musi nosić specjalne blokery wpięte w głowę. Choć mógłby nie chodzić do szkoły - wszak posiadł już całą wiedzę i potrafi dosłownie wszystko, za wszelką cenę próbuje wyglądać na kogoś maksymalnie przeciętnego i niczym się niewyróżniającego. Dlatego, jak zwykły chłopak w jego wieku, chodzi grzecznie do ogólniaka i gra przed swoimi znajomymi zwyklaka. Unika towarzystwa i wolałby nie wchodzić w żadne relacje, jednak jego koledzy i koleżanki nie odstępują go na krok, a do tego wciąż popadają w jakieś tarapaty, z których Saiki musi ich wyciągać, często przy użyciu swoich mocy, kombinując przy tym, jak ich użyć, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń. 

The Disastrous Life of Saiki K. oglądało mi się naprawdę lekko i przyjemnie, i szybko wciągnęłam się w przygody głównego bohatera i jego znajomych, którzy niepostrzeżenie stają się paczką prawdziwych przyjaciół. Jest tu mnóstwo lekkostrawnego humoru, barwne postaci, a także fajne spostrzeżenia na temat relacji międzyludzkich. Niezwykłe zdolności Kusunia (tak mówi do niego jego kawai matka) czynią go odludkiem, on sam stroni od innych ludzi, nie chcąc zwracać na siebie ich uwagi, poza tym jest obojętny wobec każdego, a jednak nieświadomie troszczy się o nich wszystkich i nigdy nie zostawia bliskich w potrzebie, nawet jeśli nie może przez to zjeść swojego ulubionego deseru kawowego. Yare, yare

Oprócz tego uwielbiam głosy aktorów, które w każdym przypadku świetnie pasują do postaci, jak również ścieżkę dźwiękową tego anime. Od dżingli oddzielających jeden segment odcinka od drugiego, przez utwory towarzyszące poszczególnym scenom, aż po cudownie brzmiącą piosenkę z napisów końcowych. 


Na jeden odcinek składa się kilka mniejszych segmentów, oddzielonych od siebie krótką planszą tytułową i dżinglem. Czasem jedna z tych części wystarczy, żeby opowiedzieć jakiś wątek, a czasem jest on kontynuowany przez kilka takich segmentów. Ale ogólnie rzecz biorąc, fabuła w tym anime nie przebiega po linii prostej - co odcinek, to inna historia. Z kolei podział na sezony wygląda na Netflixie tak, że mamy dwie pełne serie po 24 odcinki, oznaczone jako sezon trzeci 2 odcinki specjalne, a także wyprodukowany już na zlecenie tej platformy osobny sezon pod tytułem The Disastrous Life of Saiki K.: Reawakened, który ma 6 odcinków, jednak muszę przyznać, że w porównaniu z wcześniejszymi seriami w tej mi zabrakło "tego czegoś". Dlatego szczerze polecam dwie pierwsze serie, a resztę jako nieobowiązkowy dodatek. 

Na sam koniec...

Dziękuję :) Przede wszystkim za cierpliwość, bo ten tekst zaczął być pisany (i był anonsowany) już minionego lata, a tymczasem zrobił nam się styczeń kolejnego roku. Po drugie - za wejście w link i przeczytanie. Wiem, że teksty "nietureckie" mają skromniejszą klikalność, bo i zainteresowanie serialami innymi, niż te znad Bosforu, jest wśród moich czytelników dużo mniejsze. Natomiast uważam, że nie ma się co ograniczać do jednego miejsca na świecie. Dlatego w dalszym ciągu będę co jakiś czas publikować o serialach spoza kraju, który pozwolił mi "wypłynąć" (choć o jakim wypłynięciu my tu w ogóle mówimy?). Oczywiście tureckie seriale to wciąż jest i będzie twardy rdzeń tego miejsca, jednak nie będę zamykać się w nim jak w bunkrze. I zachęcam wszystkich, którzy wciąż nie dali się skusić na azjatyckie produkcje - naprawdę WARTO. Mówi Wam to ktoś, kto też unikał ich przez długi czas, ale jak już uległ, to odwrócił się o 180 stopni ;) 

Po trzecie dziękuję z góry wszystkim, którzy zechcą zostawić komentarz - tutaj albo na fanpeju. Czy oglądaliście wymienione seriale? A może znacie inne, które też warto z jakichś powodów obejrzeć? Zachęcam również po raz kolejny do wpadnięcia na blog Kierunek Azja. Znajdziecie na nim polskie tłumaczenia Crush, Luv Express i Someday Or One Day, a także wiele innych tytułów. A resztę seriali z tego tekstu zobaczycie na Netflixie. 

Do zobaczenia w kolejnym wpisie! 

13 komentarzy:

  1. Poprzedni komentarz wywaliło mi w kosmos, ale Awi każe pisać jeszcze raz, więc piszę ����‍♀️��
    Jak już się pewnie domyślasz, trafiłam tu dzięki Awi i raz na jakiś czas będę zaglądać (gdy Awisiątko zarzuci linką ��).
    Z obejrzanych przez Ciebie widziałam tylko Luv Express - przyjemny, cieplutko przerywnik, gdy człowiek potrzebuje na swój zmęczony umysł czegoś otulającego pluszem i mięciutkiego jak kocyk. Raczej z pamięci umyka, ale zostawia wrażenie... Mhmmmm... Jakby ciepłej kąpieli? �� Albo słodycz, która zostaje po wypiciu kubka kakao (pod warunkiem, że się ten napój lubi). No w każdym razie jest miło �� Z pozostałych w planach mam Crush (Awi, nie bij za mocno, nadal czekam ��).
    Świetnie się Ciebie czyta, masz lekkie pióro i zdolność do opowiadania bez nużenia odbiorcy. Nawet długi tekst czyta się z przyjemnością �� na pewno jeszcze zajrzę (choć z poziomu linka pewnie jako anonim) i postaram się zostawić ślad po sobie (choć tego nie obiecać ����‍♀️).
    Pozdrawiam
    Wiedźma Nikkolaine

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kakao to jest zdecydowanie to! :)
      Koniecznie weź się za Crusha, też będzie miło ;)
      Dzięki za wizytę i komentarz. Fajnie, że nie zamęczyłam cię paplaniną na śmierć.
      Pozdrowienia

      Usuń
  2. Droga Wiśnio, mówisz i masz - oto komentarz do tego baaardzo interesującego tekstu. :) Ponieważ kiedyś wspominałaś, że lubisz długie komentarze to postanowiłam się nie ograniczać. ;) Super, że nowy rok zaczęłaś właśnie od tego materiału. Tak jak zapowiadałaś rewiry, w które zabrałaś czytelnika są nieoczywiste i ciekawe. Teraz po kilka zdań refleksji na temat każdej części tej zbiorczej recenzji. 1. Rosyjski serial "Ku jezioru" to jedyny z tej listy, o którym wcześniej słyszałam. Zastanawiałam się czy go oglądać, bo tematyka itp. itd. Nie oglądałam, ale może kiedyś... 2. Seriale z ChRL to dla mnie coś zupełnie nieznanego. Nie oglądałam chyba nawet nic serialowego co byłoby koprodukcją z udziałem Chin. 3. Czy aby opis serialu z Filipin nie jest najkrótszym w historii tego bloga? ;)) 4. Serial z Tajlandii już na poziomie samego Twojego komentarza intryguje. Choć może być i przerażająco. Propozycja chyba z gatunku tych "dla odważnych". 5.Tajwan- no cóż przez te nawiązania do lat 90. - jako dziecko tamtych lat może się skuszę. :)) 6. Japonia - dla mnie to przede wszystkim kreskówki. Sprawdziłam na filmwebie co ja tam kiedyś mogłam oglądać japońskiego. I ku mojemu zaskoczeniu spostrzegłam, że Muminki, które kojarzyłam raczej tylko z Finlandią to koprodukcja m.in. właśnie z udziałem Japonii. W sumie kreska podobna. I ta Buka! To samo zaskoczenie przyszło przy serialu animowanym "Było sobie życie". To koprodukcja nie tylko europejska. Swój udział w niej miała też właśnie Japonia. Wszystkie seriale z serii "Były sobie..." są dla mnie ikoniczne, ale zawsze utożsamiałam je z Francją. Anime - sporo tego się kojarzyło za dzieciaka, ale oglądałam tylko "Czarodziejkę z Księżyca". Większość była chyba jednak bardziej dla chłopców. W swoich osobistych wędrówkach po świecie seriali staram się na nic nie zamykać ani w drugą stronę, nie być obsesyjną fanką produkcji z konkretnych stron świata. Każdy kraj ma i dobre i złe seriale. Mam zarówno kilka tureckich seriali, które lubię, jak i kilka latynoskich czy polskich albo ogólnie mówiąc europejskich. Lubię seriale włoskie, hiszpańskie, francuskie. Azjatyckie dopiero poznaję. Co do różnorodności językowej to np. nasz polski serial "Leśniczówka" zaczęłam oglądać ze względu na postać Maryny. To Głucha dziewczyna przez co w serialu pojawia się PJM (Polski Język Migowy). Grała ją (bo teraz wysłano jej bohaterkę za granicę) Iwona Cichosz - Miss Świata Głuchych 2016. Oglądam ten serial nadal choć już nie tak dokładnie i z mniejszym zainteresowaniem niż na początku. Najciekawiej było dla mnie przez pierwsze dwa sezony gdy Maryny było dużo. Zwłaszcza pierwszy sezon był interesujący. A finałowa scena pierwszego sezonu (koniec odc. 75) potrafi chwycić za serce. Jeśli chodzi o bardziej egzotyczne rejony to całkiem spoko był np. serial z RPA pt. "Cape Town" (i mamy Afrykę :)) czy australijski serial "Bezpaństwowcy". Mam nadzieję, że czytając moje wynurzenia nie pożałujesz swoich słów nt. komentowania Twoich wpisów oraz ich długości. ;) Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkiego dobrego. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. P.S. Z tą "Leśniczówką" to jednak podział na sezony bywa różny. Ów 75 odcinek często jest kwalifikowany jako część sezonu drugiego. I jeszcze jedna rzecz, która umknęła mi przy pierwszym komentarzu. Czytając fragment o podróżach w czasie od razu przypomniał mi się serial "Tajemnica Sagali" :). Czekam na kolejne materiały tego typu, takie teksty tematyczne. Może właśnie o retro serialach, albo tym razem w podobnym tonie co ten tyle, że o filmach. Można by w nim umieścić piękne animacje ze studia Cartoon Saloon.

      Usuń
    2. Dzięki tobie mam co czytać :D Przepraszam, że nie odniosę się do wszystkiego, ale niektóre wątki wydają mi się już zwyczajnie wyczerpane.
      Serial z Tajlandii zdecydowanie dla odważnych. Bywa tam krwawo i brutalnie, na pewno nikt się z nikim nie pieści. Ale jak już się człowiek odważy, to jest to naprawdę ciekawa propozycja, zupełnie inna niż wszystkie.
      "Było sobie życie" i "Byli sobie odkrywcy" to moim zdaniem jedne z największych tytułów animowanych wszech czasów. Świetny nie tylko w warstwie artystycznej (kreska, ścieżka dźwiękowa), ale przede wszystkim mega wymiar edukacyjny. To powinno być obowiązkowe do oglądania dla dzieci, zamiast tych współczesnych szrotów, które przebodźcowują umysły najmłodszych i przeciążają je niewspółmiernie do wieku.
      Z Australii oglądałam kiedyś taki tasiemiec, "Córki McLeoda", najbardziej dziś pamiętam z tego, że strasznie płakałam, jak zginęła jedna z głównych bohaterek (#płakuwa).
      "Tajemnica Sagali" była ekstra, jak na tamte czasy byłam tą produkcją mega podjarana, zwłaszcza że miała mega intrygującą ścieżkę dźwiękową.
      Na razie jestem w fazie wymyślania nowego tematu wiodącego. Najprawdopodobniej najpierw pociągnę jeszcze jeden Zbiornik, potem powrót do Turcji, a potem dopiero znowuż jakaś nowość. W każdym razie nie zamierzam się zatrzymywać.
      Dzięks za koment i pozdro :D

      Usuń
    3. Mimo, że jestem dorosła wciąż lubię animacje. Rzecz jasna, te dobre, wyróżniające się poziomem realizacji na tle masówki. Np. "Coco". Amerykańskie filmy animowane trzymają się zresztą chyba lepiej niż seriale animowane. W ogóle ostatnio coraz rzadziej oglądam seriale ze Stanów. Jeśli już wybieram coś anglojęzycznego to częściej to rzeczy brytyjskie. Tytuł Córki McLeoda" coś mi mówi. Najwidoczniej musiałam się kiedyś z nim zetknąć. Natomiast dobrze pamiętam australijski serial młodzieżowy "Szkoła złamanych serc".

      Usuń
    4. No "Heartbreak High" to był sztos, oglądałam z wypiekami na twarzy ;)

      Usuń
  3. Świetnie napisane tekst. Trafiłam tu z grupy miłośników dram... Ale i tak bardzo mi się podobało. Tytuły nie są mi obce. Pojawiają się tu i ówdzie, jednak dotychczas mnie nie zatrzymały. Teraz rozważę serial rosyjski jako ciekawostkę przyrodniczą. Mam nadzieję częściej tu zaglądać. Wrzucaj proszę linki jak ten, a chętnie przeskoczę, by poczytać. Filmów tureckich nie znam. Kiedyś jakiś serial, który mnie nie powalił, zatem jestem ciekawa... pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za wizytę :) Serial z Rosji warto zacząć, a że odcinków jest bardzo mało, to nie żal kończyć, nawet jak się nie spodoba.
      Linki do bieżących tekstów umieszczam na fanpage'u bloga na fejsie. Jak widać, przeważnie piszę o produkcjach tureckich, ale zapraszam w swoje progi jak najczęściej :)
      Pozdrowienia

      Usuń
  4. Anime bardzo lubię,tam jest taki wybór gatunków,że każdy znajdzie coś dla siebie,a Miyazaki to jeden z moich ukochanych reżyserów.
    Miałam kilka podejść do japońskich i tajwańskich seriali,ale estetycznie mnie pokonały,one mi się po prostu wizualnie nie podobają.
    Cdramy też próbowałam, tu już realizacyjnie było lepiej, ale też jakoś nie zaskoczyło.
    Rosyjski pewnie obejrzę, lubię takie klimaty,a ekranowe pandemie i wirusy mi niestraszne,chociaż ostatnio mam ochotę na coś komediowego,dlatego zaczęłam oglądać The Fiery priest i co chwila mam tak: ten ksiądz dobrze gada, polać mu!, ja chcę takiego proboszcza!, to teraz takich rzeczy uczą w seminarium? ☺
    Tak więc u mnie serialowo to raczej zachodnie i  koreańskie produkcje (chociaż i tu wiele rzeczy mnie denerwuje).
    O Wiśnia, tak mi teraz przyszło do głowy,kiedyś pisałaś o tym, co ci się nie podoba w tureckich serialach, to może kiedyś, w przyszłości napiszesz o tym, co cię wkurza w koreańskich ?
    I dzięki za polecenie bloga, będę tam zaglądać i może znajdę coś dla siebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, że estetyka seriali japońskich czy tajwańskich odstaje od super dopieszczonych dram z Korei, niemniej czasem zdarzają się takie, których fabuła jest ponadprzeciętnie ciekawa i pozwala zapomnieć o marnych wrażeniach wzrokowych. Ale jeśli nie dasz się namówić na Someday Or One Day, to podobno ma powstać koreański remake.
      Oj, gdyby u mnie w parafii był taki proboszcz, to nie zapominałabym kazania 5 minut po jego wygłoszeniu xD
      Tekst o tym, co mnie wkurza w tureckich, powstał w wyniku długo tłumionych frustracji xD Z koreańskimi jeszcze nie doszłam do ściany - już dostrzegam schematy itd., ale mimo wszystko wciąż bardziej się jaram, niż wkurzam. Ale nie wykluczam, że pewnego dnia żółć się znowu przeleje hahaha.
      Dzięki za komentarz :) Pzdr

      Usuń
  5. W koreańskiej wersji "Someday Or One Day" główną rolę gra aktorka z Vincenzo. Zdjęcia albo już kręcą, albo niedługo zaczną. Oryginalną wersję próbowałam oglądać, ale zrezygnowałam w trakcie 2 odcinka. Tempo dram tajwańskich wydaje mi się zawsze za wolne. Jedyną dramę z tego kraju, którą naprawdę lubiłam była "Lost romance" z ubiegłego roku. O bohaterce, która budzi się w świecie książki i okazuje się, że jest tam pomniejszą, negatywną postacią. Zaczyna burzyć fabułę i walczyć o główne miejsce.
    Dram z Chin widziałam sporo, zarówno tych kolorowych, cukierkowych, jak i poważniejszych, kryminalnych. Jednak jakiś czas temu całkowicie je rzuciłam i nigdy do nich nie wrócę. Niechęć do polityki tego komunistycznego kraju była głównym czynnikiem. Poza tym nawet w tych poważnych ich dramach czuję fałsz, bo akcja dzieje się bez wspominania o sytuacji w ich kraju, jakby te dramy działy się w jakimś cudownym, pokojowym, idealnym świecie, gdzie wszyscy kochają politykę władz. Przeciwieństwem tego jak politykę umieszczają w swoich dramach jest Korea Poludniowa, która nie boi się pokazywać korupcji,niezadowolenia społeczeństwa z władzy, itd. Nawet komediach romantycznych zawsze coś przemycą o sytuacji społecznej i dlatego czuję, że te dramy są osadzone w rzeczywistości, nie idealnej bajce. Dram z Filipin trochę widziałam wiele lat temu, mniej niż 10. Akurat trafiłam na typowe o romansach, ciągnących się przez dziesiątki odcinków. Tych nowszych nigdy nie widziałam. Seriali z Rosji nie oglądam, z przyczyn podobnych do dram chińskich. Podobnie jakiś czas temu rzuciłam seriale tureckie. W nich najbardziej przeszkadzała mi nie tyle cenzura, ale stosunek scenarzystów do postaci kobiecych. Nawet jak były głównymi bohaterkami to faktycznie były drugorzędne w swoim życiu, upchnięte w patriarchalne struktury społeczeństwa. Jakiś mężczyzna (ojciec, mąż, brat, chłopak, mąż) był panem ich wyborów życiowych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie najgorszy do przebrnięcia w Someday Or One Day był pierwszy odcinek i obejrzałam go tylko dlatego, że się zawzięłam na ten tekst. Ale od drugiego, może trzeciego, mocno się wkręciłam i potem już tempo wydawało mi się odpowiednie. Słyszałam o tej koreańskiej wersji, i że Jeon Yeo-been ma grać główną bohaterkę, ale przyznam, że nie wiem, czy będzie mi się chciało to oglądać, jeśli znam już główne twisty. Ale zobaczymy, często mówię jedno, a ostatecznie robię drugie ;)
      Chiny mnie nie kupiły i raczej nie będę oglądać c-dram. Też czuję, że zalatują fałszem i widzę, jakie to jest inscenizowane i nienaturalne. O "Crushu" mam niezłe zdanie, ale gdybym miała obejrzeć jeszcze kilka podobnych seriali, to po prostu by mi się nudziło.
      To, o czym piszesz w kontekście umieszczania w koreańskich dramach wątków związanych z korupcją, układami itd., również uważam za duży plus i od początku było dla mnie dość zaskakujące. Uważam, że świetnie zostało to pokazane np. w Vagabond.
      No a co do tureckich, to już nie mam żadnych złudzeń ;) archetyp głównej bohaterki nieco się zmienił w ostatnich latach, wydaje mi się, że teraz jest mniej takich życiowych ofiar, niż było w latach poprzednich, dużo też zmienia rozwój platform internetowych, które zdają się definiować turecki serial na nowo.
      Dzięki za obszerny komentarz, pozdrowienia :)

      Usuń

Chcesz podzielić się swoją opinią? Nie zgadzasz się z moją? Śmiało! Napisz komentarz :)

Copyright © Wiśnia w multiwersum seriali , Blogger