×

Zbiornik #9 Wiśniowi ulubieńcy

Witam serdecznie. Z dawna zapowiadany Zbiornik z moimi k-dramowymi kraszami staje się faktem! Do tej pory chyba nigdy nie urządzałam tutaj strefy fangirlingu, bo ogólnie rzecz biorąc powściągliwość to moje drugie imię i nie mam za bardzo potrzeby, żeby się uzewnętrzniać z ekranowymi fascynacjami. No ale któregoś razu przyszło mi na myśl, że można byłoby to fajnie połączyć z gadką o dramach i przy tej okazji pogadać sobie z Wami w komentarzach, bo w końcu nic tak nie rozpala dziewuch na grupach, jak ładne chłopy xD Dobra, to ja kończę wstęp, a Wy obczajcie moich faworytów spośród koreańskich aktorów. 


LEE SEUNG-GI 

Nie ukrywam, że dla Lee Seung-gi mam specjalne miejsce w serduszku :) Jak widzę jego twarz, to automatycznie robi mi się banan na buźce. Po obejrzeniu kilku variety shows, w których brał udział (w szczególności polecam Twogether, mega odprężający program), stwierdzam, że z jego sprytem poradziłby sobie nawet wtedy, gdyby musiał przetrwać miesiąc w Polsce bez stracenia godności. 

The Law Cafe, kadr z serialu, KBS2

The Law Cafe 

Ekscentryczna prawniczka Kim Yu-ri odrzuca propozycję nie do odrzucenia i zamiast tego postanawia założyć kawiarnię z poradami prawnymi dla zwykłych ludzi szukających pomocy. Znajduje odpowiedni lokal, a kiedy chce go wynająć, okazuje się, że jego właścicielem jest jej niegdysiejszy przyjaciel - Kim Jung-ho. Jung-ho był przez jakiś czas prokuratorem, ale z niewiadomych przyczyn rzucił tę robotę. W międzyczasie zerwał też znienacka kontakt z Yu-ri, która do tej pory nie wie, dlaczego tak postąpił. I kiedy Jung-ho dowiaduje się, że Yu-ri chce wynająć jeden z jego lokali, sieje zamęt i sporządza pełen absurdalnych zapisów regulamin wynajmu, żeby ją zniechęcić do wynajmu.

Sąsiedzi Jung-ho, a raczej jego lokatorzy, mają go za bezrobotnego obiboka. Z ponadprzeciętną inteligencją i zajebistą pamięcią typ mógłby być cesarzem palestry, ale on woli snuć się po okolicy w dresie i pisać internetowe powieści. Jak się potem okaże, powody odejścia z prokuratury i jednocześnie zerwania znajomości z Yu-ri mają związek z machlojkami ojca Jung-ho i okolicznościami śmierci ojca Yu-ri. A i sama twórczość Jung-ho nie jest płytką literaturą do czytania na kibelku, a narzędziem wyrafinowanej zemsty i miejscem do prania różnych brudów. 

Tak czy inaczej Jung-ho wyraźnie unika kontaktów z Yu-ri (mimo że kobieta jest jego crushem od czasów prekambryjskich), ale i tak stale się gdzieś spotykają (normalnie jakaś niewidzialna siła wciąż ich do siebie przyciąga), a jak przychodzi co do czego, to były prokurator bez namysłu pomaga dawnej przyjaciółce. Yu-ri bardzo angażuje się w każdą sprawę, z którą przychodzą do niej tracący nadzieję na sprawiedliwość ludzie. A głównym przeciwnikiem prawniczego duetu staje się nieobliczalny prezes dużej firmy budowlanej. 


The Law Cafe to kolejna serialowa adaptacja webtoonu - popularnej w Korei Południowej formy internetowego komiksu. Czasem te adaptacje są tak wiarygodnie przeniesione ze świata rysunkowego do prawdziwego, że kompletnie nie widać komiksowości fabuły. Ale w The Law Cafe widać komiksowość i to bardzo. Nie kupuję tej dramy jako historii, w którą mogłabym uwierzyć, a musicie wiedzieć, że ja uwierzyłam już w cytrylion zmyślonych i porypanych fabuł. W tę - nie. 

Nie żeby to od razu oznaczało, że to zły serial. Absolutnie nie. To rzetelnie nakręcony spektakl komediowy, w którym bohaterowie burzą od czasu do czasu czwartą ścianę, czyli zwracają się prosto do widzów, i dzielą się z nami swoimi przemyśleniami czy punktem widzenia. Mamy grupę barwnych postaci z dalszego planu, głównego złoczyńcę, który powinien skonsultować się z psychiatrą, "sprawę odcinka", trochę rodzinnych tajemnic i afer, slapstickowy humor i happy end, w którym miłość tryumfuje. Do tego główni bohaterowie nie mają parcia na karierę, a naprawdę chodzi im o sprawiedliwość, co jest odświeżające w czasach, w których to właśnie pęd za pieniądzem i wspinaczka po szczeblach kariery stawiane są często za model życia, do którego każdy powinien dążyć. 

The Law Cafe ma w sobie ciepełko, które będzie znakomicie grzało wiele osób (albo już ogrzało). Dla mnie to jednak za mało. Z jednej strony czułam się trochę tak, jakbym oglądała Vincenzo w wersji dla dzieci z przedszkola. Przekomarzający się duet prawników kontra zły świat na czele z wkurzającym prezesem dużej firmy, ale bez zbytniej brutalności, mafijnych porachunków i vendetty we włoskim stylu. Jako komedia romantyczna jest to kolejna sztampowa produkcja z cyklu: wiem, ale nie powiem - kocham, ale też nie powiem. Ileż niepotrzebnych pierdół uniknęlibyśmy, gdyby Jung-ho i Yu-ri ze sobą szczerze porozmawiali... No ale na co ja liczyłam? Przecież w uniwersum rom-comów nie istnieje coś takiego, jak rozmowa. 

Ogólnie rzecz ujmując The Law Cafe uważam za serial średni. Szczerze, to liczyłam na więcej. I jeśli chodzi o seriale kawiarniano-kryminalno-prawnicze, to dużo bardziej podobało mi się Cafe Minamdang. The Law Cafe nie jest złe, ale ja zupełnie nie zaangażowałam się w tę historię, mimo że zarówno Lee Seung-gi, jak i Lee Se-young wypadli bardzo fajnie w swoich rolach. Coś tam jednak nie do końca zażarło, może po prostu twórcy chcieli wrzucić do scenariusza za dużo różności? Nie wiem, nie drążę. Ale mimo wszystko zawsze miło popatrzeć na krasza :) 

JU JI-HOON

Według danych Instytutu Badań z Dupy wśród aktorów starszych ode mnie o co najmniej dychę nie ma hotuwy większej od Ju Ji-hoona. Nieważne, w jaki kostium go ubiorą - zawsze wygląda dobrze. Trzeciego sezonu Kingdom wyczekuję jak kania dżdżu. 

Jirisan, kadr z serialu, TvN

Jirisan 

Głównymi bohaterami dramy są strażnicy Parku Narodowego Jirisan. Jirisan to drugi najwyższy szczyt w Korei Południowej, położony w południowej części kraju, w paśmie Sobaek. Na leśnych szlakach nieustannie jest co robić - kwitnie tam nielegalne zbieractwo i łowiectwo, które co i rusz trzeba ukrócać, a oprócz tego (czy raczej przede wszystkim) ludzie się tu gubią i spotykają z niebezpieczeństwami. Każdy dzień w tej pracy to nowe wyzwania, kilometry pokonanego dystansu na górskich ścieżkach, monitorowanie sytuacji w terenie i ratowanie wycieczkowiczów, nierzadko w ekstremalnych warunkach. 

Fabuła rozwija nam się w dwóch liniach czasowych. W teraźniejszości poruszająca się na wózku Seo Yi-gang powraca do jednostki straży Parku Narodowego Jirisan w Haedong, w której pracowała przed wypadkiem, na skutek którego utraciła władzę w nogach. Kobieta zaczyna węszyć wokół pewnej niewyjaśnionej sprawy z niedalekiej przeszłości. Wkrótce zaczyna jej pomagać młoda strażniczka - Lee Da-won, wyjęta poza wszelkie podejrzenia, ponieważ pracuje tu od niedawna. Oprócz tego dowiadujemy się, że inny strażnik z Haedong leży nieprzytomny w szpitalu i nie ma z nim żadnego kontaktu.

Więcej o bohaterach dramy i zdarzeniu, które doprowadziło ich do teraźniejszego stanu, dowiadujemy się w drugiej linii czasowej, rozgrywającej się kilka lat wstecz. W pewnym momencie w górach zaczynają ginąć ludzie. Co prawda w takich miejscach śmierć nie jest niczym zaskakującym, a strażnicy - choć starają się uratować każdego wędrowca - nie zawsze są w stanie pomóc. Tym razem jednak wiele wskazuje na to, że nie były to przypadkowe zgony, a między ofiarami coraz wyraźniej widać pewne połączenie. Niepokorna Seo Yi-gang oraz nowy w jednostce Kang Hyun-jo zaczynają brać pod uwagę, że na ich terenie grasuje seryjny morderca. Do tego okazuje się, że Hyun-jo połączony jest z górą w niezwykły, niewytłumaczalny sposób, dzięki czemu widzi więcej niż wszyscy. Yi-gang i Hyun-jo rozpoczynają własne, nieoficjalne śledztwo w sprawie morderstw na szlakach, sprowadzając zagrożenie na samych siebie. 

I w tej właśnie retrospekcji mamy jeszcze kolejną retrospekcję, cofającą nas tym razem do 1991 roku. W owym czasie na terenie parku narodowego miały miejsce wydarzenia, które znacząco wpłynęły na motywy, jakimi w przyszłości będzie się kierował morderca z gór. Ale kim on w ogóle jest? Podejrzenia padają na różne osoby i niemal do samego końca nie znamy jego tożsamości. 


Jirisan miało być wyjątkową dramą z okazji 15-lecia stacji TvN. Hype na ten tytuł był naprawdę duży, a jedną z piosenek do ścieżki dźwiękowej nagrał Jin z BTS, co jeszcze bardziej nakręciło oczekiwania widowni. I faktycznie, widać po tym serialu, że jego twórcy mieli ogromne ambicje i nielichy pomysł na fabułę. Tyle że pompowanie balonika bez opamiętania przeważnie kończy się jego pęknięciem. 

Ja również byłam nakręcona na ten tytuł, bo jego obsada jest naprawdę mocna, a ciekawe umiejscowienie akcji i intrygujący zarys fabuły zapowiadały coś, co mogło zmieść nas z planszy. Drama okazała się jednak rozczarowaniem. Jirisan nie miało wprawdzie słabych wyników oglądalności, ale też nie stało się hitem. W trakcie emisji nie było czuć atmosfery powszechnego jarania się tą produkcją, spoilery nie wyskakiwały z każdego posta na Instagramie. Po roku od premiery serial spoczywa wśród tytułów, które #nikogo. Co więc poszło nie tak?

Wydaje mi się, że za klapę Jirisan odpowiadają zbyt duże ambicje, których finalnie nie udało się zrealizować. Jak się zaczyna oglądać ten serial, to ma się wrażenie, że ktoś chciał tu pokazać cały arsenał "fajnych" rzeczy i zaskoczyć widza na wielu poziomach. Mamy tu trochę piękna przyrody, trochę dramatycznej pracy strażników, trochę kryminału, trochę dynamicznych ujęć z drona, trochę pompatycznych klipów z podniosłą muzyką w tle, trochę zamieszania z chronologią wydarzeń, trochę tajemnic z przeszłości i do tego jakieś ciekawe paranormalium dla urozmaicenia. No i powstaje z tego breja zamiast pysznej zupki. Przez dobrych kilka odcinków nie do końca wiadomo, dokąd w ogóle ten serial zmierza, i na czym mamy skupić uwagę. Jest sporo zapychaczy w postaci rozwlekłych retrospekcji, wracania po kilka razy do tego samego momentu. 

Serial rozkręca się w drugiej połowie serii. Przybywa suspensu i zza horyzontu w końcu zaczyna się wyłaniać cel całej tej historii. Na pierwsze miejsce wśród wątków wychodzi intryga kryminalna, skonstruowana tak zgrabnie, że praktycznie co odcinek mamy nowego podejrzanego, a nam trudno poprawnie wytypować mordercę. Poczucie zagrożenia towarzyszące głównym bohaterom przybiera na sile. Rozpaczliwie poszukującemu kontaktu z Yi-gang Hyun-jo w końcu udaje się z nią spotkać, a sama Yi-gang pokonuje własne ograniczenia, byle tylko dorwać zabójcę, bo to mogłoby uratować jej kolegę. Muszę przyznać, że to właśnie druga połowa serii przekonała mnie to tego, by tę dramę ocenić pozytywnie. Choć co do finałowej sceny stosunek mam ambiwalentny. Z jednej strony uśmiechnęłam się, jak to zobaczyłam. Z drugiej - nie wiem, czy nie pojechali zbyt grubo. Choć przy tym, że jeden z bohaterów jest zjawą, to i tak pikuś. W każdym razie byłam zaskoczona tym, co zobaczyłam w ostatniej scenie, bo sądziłam, że twórcy zrezygnują z takiego posunięcia, a jednak nie zrezygnowali. Nie zdradzam szczegółów, bo może jeszcze ktoś tego nie oglądał. 

Ale mimo całego tego przedobrzenia i przedramatyzowania w niektórych momentach, i tak jestem skłonna polecić Jirisan, bo jak już się człowiek w to wciągnie, to i obejrzy do końca. Warto wspomnieć o rzeczach, które się udały. Oprócz nieprzewidywalnego wątku kryminalnego mamy tu naprawdę spoko motyw z wizjami Hyun-jo (przeszłość) i paranormalium w postaci zjawy błąkającej się po górach (teraźniejszość). To mogło wyjść niepoważnie, a jednak trzyma się kupy, i to całkiem dobrze. Ponadto umiejscowienie akcji w Parku Narodowym Jirisan to moim zdaniem świetny pomysł. To tak odświeżające i wyróżniające tę dramę od innych, które są w większości opowieściami o miejskim stylu życia. Tutaj mamy dziką naturę, niesamowite widoki i wolną przestrzeń, która wzbudza respekt. Co prawda nie do końca podobały mi się zdjęcia i sposób ukazania tego miejsca. Brakowało mi kadrów, które podkreślałyby monumentalność natury, jej zapierającego dech w piersiach piękna, budzącego jednocześnie zachwyt i lęk. Mimo to górskie szlaki uznaję za znakomity i innowacyjny pomysł na scenerię dramatycznych wydarzeń, a walka strażników z niepowstrzymanymi żywiołami wywoływała we mnie duże emocje. 

Fenomenalna obsada tworzy bardzo wiarygodną grupę bohaterów. Ilekroć towarzyszymy załodze jednostki w Haedong, totalnie czujemy zaangażowanie i misję strażników parku narodowego. Jun Ji-hyun wymiata jako Yi-gang, która jest bohaterką charyzmatyczną, upartą, nieustępliwą, a przy tym ani trochę melodramatyczną. Ju Ji-hoon może i nie dostał możliwości błyszczenia na ekranie, bo grana przez niego postać jest cichym bohaterem, a nie showmanem, niemniej aktor wycisnął z Hyun-jo wszystko, co dało się wycisnąć z tego bohatera, i ja go kupuję w tym wcieleniu. Ukazał parapsychiczne moce Hyun-jo bez zbędnego przerysowywania tej postaci. No i nie sposób oczywiście nie wspomnieć o kapitalnym drugim planie, na czele z Oh Jung-se, Sung Dong-ilem i Jo Han-chulem, dla którego rok 2021 był wyjątkowo hojny pod względem znaczących ról, bowiem oprócz Jirisan mogliśmy go oglądać w Vincenzo i Hometown Cha-Cha-Cha. A tym Zbiorniku są aż 3 dramy, w których zagrał (prezes Dohan Constructions w The Law Cafe oraz ojciec Ah-yi w The Sound of Magic, o którym już za moment). 

Najbardziej szanuję tę dramę za to, że jej twórcy oparli się pokusie zrobienia z niej telenoweli i nie forsowali wątku romantycznego, który byłby tu absolutnie zbędny. Między Yi-gang a Hyun-jo od początku jest fajna chemia, ale to się nie rozwija w parszywe romansidło, zajmujące bez sensu pół serialu. Jak wiecie, nie jestem zwolennikiem wpychania romansu do dosłownie każdego serialu, więc jestem szczerze ukontentowana tym, że w Jirisan czegoś takiego nie ma. 

Może Jirisan nie jest tytułem rewelacyjnym, ale nie jest też słaby. Mimo niewykorzystanego w pełni potencjału wciąż zasługuje na obejrzenie, choćby dlatego, że jest inny niż reszta. Jak już ktoś się wciągnie, to nie będzie mógł się oderwać, dopóki nie pozna tożsamości mordercy. 

JI CHANG-WOOK

Ji Chang-wook ma taki wyraz twarzy, że wzbudza moje zaufanie, a to znaczy bardzo wiele, bo zasadniczo nie ufam nikomu xD A jemu mogłabym nawet podżyrować kredyt w banku (choć z nas dwojga to raczej on ma większą zdolność kredytową). Byłoby dla mnie sporym zawodem, gdyby się kiedyś okazało, że nawywijał coś jak Boczek w Oławie. 

The Sound of Magic, kadr z trailera, Netflix

The Sound of Magic

Główną bohaterką dramy jest nastoletnia Yoon Ah-yi, która przez nieodpowiedzialnego ojca i matkę, która zostawiła rodzinę, sama musi zajmować się młodszą siostrą i zapewnić im obu byt, co nie jest proste. Dziewczyna ciężko pracuje, żeby zarobić pieniądze na utrzymanie, a każdą wolną chwilę poświęca na naukę. Pewnego wieczora na jej drodze staje tajemniczy mężczyzna w dziwnym stroju. Facet podaje się za czarodzieja i zaczyna pokazywać różne sztuczki. Nienormalny jakiś.

Choć jej życie to pasmo udręk, niedostatek i użeranie się z wrednymi małpami w szkole, Ah-yi nie traci nadziei, bo wie, że jest jedynym oparciem dla swojej siostry. Cieszy się, kiedy znajduje pracę w sklepie. Na początku jej szef wydaje się być w porządku, ale wkrótce okazuje się on bydlakiem, który próbuje zrobić dziewczynie krzywdę. Z opresji ratuje ją czarodziej, który pojawia się znikąd i niczym David Copperfield sprawia, że agresor znika. Nazajutrz Ah-yi idzie do opuszczonego wesołego miasteczka, w którym według pogłosek mieszka czarodziej. Tam dziewczyna zostaje świadkiem niezwykłych rzeczy, a znajomość z magikiem przyniesie nieoczekiwane zwroty w jej życiu. 


Trochę się obawiałam, czy dam radę oglądać tę dramę, bo to musical, a mnie z musicalami jest raczej nie po drodze. Ale fabuła tak mnie zaangażowała i przytrzymała w napięciu, że nawet w tej muzycznej formie świetnie mi się oglądało to widowisko. Serial jest pięknie zrealizowany, efekty specjalne nie wyglądają ubogo i lipnie, wiele scen wygląda naprawdę magicznie i baśniowo. A do tego nie jest to pusta bajeczka, bo fabuła porusza ciężkie tematy. 

The Sound of Magic jest dramą niezwykle poruszającą, ponieważ nie jest bajką, w której wszystko zawsze dobrze się układa. To wbrew pozorom bardzo gorzki serial, przetykany cienkimi nićmi optymizmu. Pokazuje nam, jak okropnie niesprawiedliwy jest świat, w którym żyjemy. I że potrzebujemy chwil wytchnienia, przestrzeni, która będzie tylko nasza, i kogoś, kto we właściwym momencie udowodni nam, że magia istnieje naprawdę. 

Mamy tutaj trzy główne postaci, wokół których kręci się fabuła. Yoon Ah-yi i Na Il-deung to para szkolnych outsiderów i zderzenie dwóch kompletnie różnych światów. Ona żyje w biedzie, on - w dostatku. Mogliby się wzajemnie ignorować albo Il-deung mógłby zachowywać się wobec Ah-yi podobnie jak te dwie idiotki, ich koleżanki z klasy. A jednak zawiązuje się między tą dwójką ciekawa relacja - dużo bardziej skomplikowana, niż typowy teen romance, co zasługuje na ogromne pochwały. Tak w ogóle to Na Il-deung przechodzi w tym serialu dużą przemianę. Uświadamia sobie, że nie robi tego, co chciałby robić, tylko spełnia ambicje swoich rodziców, ucząc się bez wytchnienia i doprowadzając swój organizm do granic wytrzymałości. Nauka sztuczek pod okiem czarodzieja (i w towarzystwie Ah-yi) pozwala mu przez chwilę zapomnieć o obowiązkach najlepszego ucznia, a w dalszej perspektywie doprowadza go do lepszego poznania samego siebie. Choi Sung-eun i Hwang In-youp bardzo mi się podobali jako Ah-yi i Il-deung. Nawet mimo tego, że od dawna nie są już nastolatkami, wypadli wiarygodnie jako uczniowie liceum. Ach, te koreańskie geny...

Trzecią postacią - kluczową dla całej fabuły - jest Ri-eul, tajemniczy magik, który mieszka w opuszczonym lunaparku, i o którym krążą ponure legendy. Pojawia się w życiu Ah-yi dokładnie w takim momencie, kiedy dziewczyna najbardziej potrzebuje mentalnego (i nie tylko) wsparcia. Ekscentryczny czarodziej wprowadza ją, a wkrótce też Il-deunga, w świat iluzji. Nie jest to jednak bohater tak beztroski, jak nam się na początku wydaje. W gruncie rzeczy Ri-euel jest postacią tragiczną. Na skutek traumatycznych przeżyć uciekł do świata własnych imaginacji. To bardzo smutny wątek, a Ji Chang-wook jest tak dobry w roli magika, że to chyba moja ulubiona jego rola. Do tego wygląda nieziemsko w cylindrze i pelerynie, a do tego jaki on ma głos! 

Polecam The Sound of Magic, bo to nie tylko muzyka, taniec i śpiew, ale emocjonująca historia bez cukierkowatości. Czasem oczko samo się szkli, czasem ma się ochotę zakląć, jaki ten świat jest cholernie paskudny i niesprawiedliwy. Warto obejrzeć, wsłuchać się we wspaniałe głosy obsady i wysiedzieć do samego końca, bo po napisach kończących finałowy odcinek mamy swego rodzaju epilog, w którym na jednej scenie pojawiają się kolejno wszyscy, którzy wystąpili w dramie. Aktorzy, wychodząc już ze swoich ról, żegnają się z widzami wspólnie wykonaną piosenką. Znakomite zakończenie naprawdę świetnego serialu. 

LEE JUN-HO

Junho był już we wpisie k-popowym, ale jakże bym mogła o nim nie wspomnieć również we wpisie o aktorach. Co prawda odkryłam go najpóźniej z całego dzisiejszego zestawu, ale nie ukrywam, że zachwycił mnie na wielu płaszczyznach. Nie dość, że jest tak cholernie zdolnym muzykiem i artystą scenicznym, to aktorem też jest bardzo dobrym. Mógłby być przy tym choć trochę mniej przystojny, bo jest zbyt idealny, żeby mógł być prawdziwy. Podejrzewam, że Junho tak naprawdę nie istnieje, a jest jedynie wytworem naszej wyobraźni.

#ironic; Rain or Shine, kadr z serialu, JTBC

Rain or Shine / Just Between Lovers 

Z jednej strony cholernie smutna i przytłaczająca historia o bólu, stracie, wyrzutach sumienia i traumie, która niszczy ludzkie życie. Z drugiej - ciepła i pokrzepiająca opowieść o sile wzajemnego wsparcia. Głównymi bohaterami są Ha Mun-su i Lee Gang-du. Wiele lat wcześniej obydwoje przeżyli katastrofę budowlaną i zostali uratowani z gruzów zawalonego na skutek wady konstrukcyjnej budynku centrum handlowego. Od tamtej pory ich ocalone życia pełne są nieszczęścia i poczucia winy. Po latach od tragicznych wydarzeń na miejscu katastrofy ma stanąć nowy budynek. Pracująca jako architekt Mun-su dołącza do zespołu zajmującego się projektem. Z kolei Gang-du zostaje robotnikiem na placu budowy. 

Ale zanim zaczynają pracować w jednym miejscu, twarz Gang-du zostaje solidnie obita przez paru typków, do których się sadził. Pobitego i porzuconego na fajansie faceta znajduje przechodząca przypadkiem Mun-su. Kobiecie udaje się jakimś cudem zaprowadzić półprzytomnego i zakrwawionego typa do swojego ojca, a potem opatruje mu rany. Nazajutrz Gang-du budzi się w obcym miejscu i nie ogarnia, kto mu pomógł. No ale wiecie, jak to jest w serialach - nie trzeba długo czekać, aż Mun-su i Gang-du nawiążą znajomość, a później się jeszcze okaże, że łączą ich również wspólne złe wspomnienia z czasu, gdy w gruzach czekali na ratunek. 


Rain or Shine, czy jak kto woli Just Between Lovers, to serial, którego unikałam dłuższy czas, bo obawiałam się płakuwy. Któregoś razu postanowiłam się przemóc i nie żałuję, bo choć smutek wylewa się z ekranu kubłami, to ogólnie rzecz biorąc nie ma tu chamskiego żerowania na emocjach widza i bije z tego serialu jakieś takie ciepło. Dramę wyprodukowano dla JTBC, co już samo w sobie mogło być dla mnie sygnałem, że mogę liczyć na wyważoną historię bez gwałtownych zrywów, za to z dobrym, stonowanym soundtrackiem

Twórcom udało się skonstruować główny wątek romantyczny bez uciekania się do tanich chwytów w postaci jakichś wielkich szałów uniesień, kompletnie niepasujących do klimatu dramy. Relacja Mun-su i Gang-du rozwija się powoli, a ich coraz silniejsza więź ukazywana jest niezwykle subtelnie. Są to tak poranieni wewnętrznie ludzie, że wręcz zablokowani emocjonalnie. Kiedyś mieli marzenia, plany na przyszłość, chcieli się śmiać i umawiać na randki z rówieśnikami. Wystarczyła jedna chwila, by to wszystko zostało pogrzebane w gruzach wadliwie skonstruowanego budynku. Dziś są cholernie osamotnieni, przygnieceni ciężarem traumy i trapieni przez powracające koszmary. Ona - milcząca i tłumiąca w sobie emocje - dosłownie niańczy swoją zaglądającą do kieliszka matkę, rozpaczającą od lat za młodszą córką, która zginęła w tej samej katastrofie. On - impulsywny, krnąbrny - faszeruje się zdobywanymi na lewo lekami, żeby choć na moment nie czuć przeszywającego bólu w nodze. 

Zdecydowanie nie jest to gorąca i namiętna para. Wręcz przeciwnie. Mun-su i Gang-do to prawdopodobnie najmniej ognista serialowa para, jaką w życiu widziałam. Jednak bardzo podoba mi się subtelność tego wątku i naturalność, którą umieli oddać w swojej grze Won Jin-ah i Junho. Oglądając ich razem na ekranie nie odczuwa się takiego wyścigu po kissa, jak w pierdyliardzie innych romantycznych seriali. Czuć za to czułość i troskę o siebie nawzajem, a z drugiej strony obawy, które trwale wryły się w umysły Mun-su i Gang-du. Ich drobne gesty wobec siebie robią tutaj bardzo dobrą robotę i sprawiają, że robi się ciepełko na sercu. Ma się ochotę im kibicować - nie tylko jako dobremu shipowi, ale tak w ogóle, w drodze do pokonania demonów przeszłości. 

Ale Rain or Shine to coś znacznie więcej niż melodramat. Prace nad budową nowego centrum handlowego w miejscu dawnej tragedii to znakomity pretekst do pokazania różnych typów ludzi. Jedni bogacą się na krzywdzie innych, przerzucają na kogoś winę za własne błędy i traktują ofiary katastrofy jak nic nieznaczące nazwiska na liście. Drudzy próbują coś zmienić, naprawić to, co zostało wcześniej spartaczone, przywrócić godność i pamięć. Raz widzimy tych, co wciąż szarpią się z życiem, a raz tych, którzy pozornie mają wszystko. Z tej konfrontacji postaw klaruje nam się ważny wniosek - nic nie jest w stanie zastąpić zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Kto się nią kieruje w relacjach z innymi ludźmi, zawsze będzie bogatszy od tych, co mają miliony na koncie, ale pustkę w sercu. 

Warto docenić pracę aktorów drugoplanowych. Dosłownie każda postać jest w tym serialu tak wiarygodnie zagrana, że czasem ma się wrażenie, że to się dzieje naprawdę, a my oglądamy prawdziwe osoby. Moją szczególną sympatię zaskarbili sobie Yun Se-ah jako właścicielka przybytku dla spragnionych damskiego towarzystwa bogatych jegomościów, Park Hee-bon jako przyjaciółka Mun-su, autorka internetowych powieści, Na Moon-hee jako przecudowna starsza pani - dilerka leków przeciwbólowych oraz Kim Kang-hyun jako Sang-man - traktujący Gang-du jak brata, niepełnosprawny umysłowo syn właścicielki domu, w którym Gang-du wynajmuje pokój. Dzięki tym bohaterom co i rusz robiło mi się cieplej na duszy. 

Dramę oceniam bardzo pozytywnie, tym bardziej, że choć od pewnego momentu się na to nie zanosiło, zakończenie usatysfakcjonowało mnie jako widza. Nie każdemu spodoba się ten serial, bo jego tempo jest niespieszne, dialogi czasem strasznie przeciągnięte, a ogólna atmosfera nie podgrzewa się do czerwoności. Jednak dla szukających produkcji bez księcia z bajki, księżniczki w opałach i złej macochy będzie to naprawdę wartościowa propozycja. 

LEE SOO-HYUK

Lee Soo-hyuk nie jest tak po prostu przystojny. To dzieło sztuki. Nawet jeśli to prawda, że się poprawiał chirurgicznie, to jak dla mnie rzeźbił go sam Michał Anioł. Nie rozumiem, dlaczego nie obsadzają go w głównych rolach. Olśniłby widzów bardziej, niż stos idealnie ułożonych ferrero rocher na świątecznym stole. 

Tomorrow, kadr z serialu, Netflix

Tomorrow 

Choi Jun-woong bezskutecznie poszukuje pracy. Po tym, jak po raz kolejny nie przechodzi rozmowy kwalifikacyjnej (bo choć wypadł na niej znakomicie, to nie mógł wygrać z córką właściciela firmy), błąka się po mieście. Gdy dociera na most, spostrzega na nim faceta, który usiłuje rzucić się do rzeki. Jun-woong postanawia temu zapobiec. Na miejscu pojawiają się też dziwni ludzie, w tym kobieta z różowymi włosami, która w dość oschły sposób negocjuje z mężczyzną, by ten zrezygnował z samobójstwa. Między kobietą a Jun-woongiem wywiązuje się małe spięcie, a niedopatrzony samobójca rzuca się z mostu. Niewiele myśląc, Jun-woong w ostatniej chwili łapie mężczyznę, ale obaj wpadają do wody.

Gdy Jun-woong odzyskuje świadomość, orientuje się, że jest w szpitalu. Po chwili odkrywa też, że coś jest nie tak. Wygląda na to, że jego dusza oderwała się od leżącego bezwładnie ciała. W szpitalu odwiedza go kobieta z różowymi włosami - Koo Ryeon. Daje mu ubranie i zaprowadza do Jumadeung - koreańskich Zaświatów. Tam chłopak idzie na spotkanie z dyrektorem tego miejsca - Nefrytowym Cesarzem. Okazuje się nim postać o wyglądzie uroczej starszej pani. Dyrektor daje Jun-woongowi dwie opcje do wyboru: albo po prostu przeleży następne trzy lata w śpiączce, albo popracuje trochę w Jumadeung i już za pół roku obudzi się w świecie żywych, dostając przy tym gwarantowane zatrudnienie po wybudzeniu. Choć początkowo chłopak woli bezpieczną opcję numer 1, dzięki sile argumentów Dyrektor postanawia wziąć robotę w Zaświatach. 

Jun-woong zostaje "przygarnięty" przez Koo Ryeon, która kieruje pogardzanym przez kierowników innych działów zespołem zarządzania ryzykiem. Zadaniem tej jednostki jest odwodzenie ludzi w kryzysie od popełnienia samobójstwa. Jak tłumaczy Dyrektor, działalność tej grupy ma ogromne znaczenie w obliczu plagi samobójstw i niskiego przyrostu naturalnego w Korei, ponieważ Zaświaty są odbiciem świata żywych - jeśli Korea wymrze, Jumadeung upadnie i nikt nie będzie mógł zapracować w nim na swoje odrodzenie.

Kolejne odcinki to ludzkie dramaty i historie ludzi, którzy nie widzą sensu w dalszej egzystencji. Koo Ryeon, Jun-woong oraz inny członek drużyny - Lim Ryung-gu - odnajdują za pomocą specjalnego urządzenia osoby w kryzysie i starają się dociec, co jest przyczyną tak fatalnej kondycji psychicznej, a następnie przekonać ich do zmiany decyzji o popełnieniu samobójstwa. W międzyczasie poznajemy też przejmujące backstory Koo Ryeong i Ryung-gu, a także dowiadujemy się, co tak naprawdę łączy Koo Ryeong i pałającego do niej niechęcią szefa Ponurych Żniwiarzy - Park Joong-gila. 


Tomorrow jest kwintesencją tego, za co pokochałam koreańskie dramy. To wyjątkowe połączenie ciężkich społecznych tematów z motywem fantastycznym, przyprawione słuszną porcją lekkiego humoru. To idealnie utrzymany balans między tym, co mnie boli, z tym, co mnie bawi. 

Bardzo mi się podoba wykreowana w Tomorrow wizja "tamtego świata" jako firmy z rozbudowanym aparatem biurokratycznym. Jumadeung to koreański oddział Zaświatów. A Zaświaty są odzwierciedleniem świata żywych. Zmieniają się tak samo, jak zmienia się nasz świat. Zachowują nawet granice administracyjne państw. Dusze, które trafiają tam po śmierci, mogą pracować w tym miejscu, by odrodzić się na preferencyjnych warunkach. Wizja ta przywodzi mi nieco na myśl tę, którą przedstawiono w amerykańskim The Good Place (znakomity i pokręcony serial, baaardzo go wam polecam - jest na Netflixie). I w ogóle całe Tomorrow jest dla mnie czymś między The Good Place a dramą Mystic Pop-up Bar, tyle że z większym ładunkiem tego, co przytłaczające i mroczne. 

Drama opiera się na koncepcie, według którego w Zaświatach istnieje specjalna grupa ratująca ludzi przed samobójstwem. Zespół zarządzania ryzykiem jest swego rodzaju eksperymentem Dyrektor, chłodno przyjętym przez szefów innych zespołów, dla których samobójstwo jest największym przestępstwem, jakie człowiek może popełnić. Tymczasem ludzie, którzy decydują się na tak rozpaczliwy krok, robią to, gdyż życie staje się dla nich ciężarem nie do zniesienia. A za każdą decyzją o odebraniu sobie życia stoją poważne przyczyny. Praca żniwiarzy z zespołu Koo Ryeon nie ogranicza się do odwiedzenia danej osoby tuż przed popełnieniem samobójstwa, lecz polega przede wszystkim na ustaleniu motywów. Nie są wszechwiedzący i tylko dzięki swojemu zaangażowaniu w sprawę mogą zapobiec tragicznemu końcowi doprowadzonego do ostateczności człowieka. 

Historie ludzi w kryzysie psychicznym są wstrząsające. Naprawdę, to są tak przejmujące wątki, że czasem trudno pohamować łzy. Mamy tu m.in. historię kobiety, do której powraca koszmar nękania, jakiego doświadczyła w liceum, historię męża, który obwinia się o śmierć żony, historię weterana wojennego czy historię wykorzystywanej seksualnie kobiety. Drama z empatią odnosi się do cierpiących na ból duszy ludzi. Nie ma w tych wątkach sensacji i przedramatyzowania, jest za to próba zrozumienia, w czym tkwi problem. I wyciągnięcie ręki w krytycznym momencie.

Część widzów zarzuca Tomorrow, że temat potraktowany jest w uproszczeniu - na zasadzie "jedna rozmowa z jakimś obcym typem/typiarą odmienia los niedoszłego samobójcy i odtąd wszystko jest cacy". To prawda, że wygrzebywanie się z psychicznego dołka jest w rzeczywistości procesem długim i żmudnym, natomiast wydaje mi się, że celem dramy jest zwrócenie uwagi na problemy, z jakimi borykają się współcześnie żyjący ludzie. Bullying, zaburzenia odżywiania, samotność, poczucie winy, wykorzystywanie seksualne - cała gama strasznych rzeczy, które dotykają zbyt wiele osób. Tomorrow daje widzom sygnał, że czasem wystarczy zainteresować się czyimś problemem, spróbować porozmawiać, dać komuś jakikolwiek impuls do tego, by jeszcze raz przemyślał decyzję o odebraniu sobie życia. 

Muszę przyznać, że totalnie uwielbiam Rowoona jako Choi Jun-woonga, którego nadpobudliwość, optymizm, wrażliwość, empatia, humor i pewna infantylność sprawiają, że jest przekochanym, pozytywnym bohaterem. Rowoon zagrał tę postać doskonale, z wdziękiem i naturalnością. Z kolei Kim Hee-sun jest znakomita w roli Koo Ryeon - charyzmatycznej i pewnej siebie, a jednocześnie chłodnej, zdystansowanej, mającej tragiczną przeszłość bohaterki. Podoba mi się w tej postaci siła jej charakteru, lojalność wobec Dyrektor i fantastyczna stylówka (też bym chciała takie włosy, jak pragnę zdrowia). Jej pełna napięć relacja z Park Joong-gilem jest bardzo ciekawym uzupełnieniem fabuły i na szczęście nie została sprowadzona do poziomu romansidła. Obydwoje są fascynującymi postaciami, a ich wątek jest naprawdę intrygujący. 

Sam Park Joong-gil to bohater tak niejednoznaczny i tajemniczy, że chce się wiedzieć o nim więcej. Trudno go lubić, a z drugiej strony trudno się oprzeć jego charyzmie. Lee Soo-hyuk wspaniale spisał się w swojej roli, nie wspominając już o tym, jak obłędnie wygląda jako Joong-gil podczas wykonywania obowiązków Ponurego Żniwiarza. Szczególnie poruszył mnie w scenie, w której podczas japońskiej okupacji odbija koreańskie dusze z rąk japońskich Żniwiarzy. To bardzo wzruszający moment. Gdy oglądałam tamtą scenę, pomyślałam sobie, jak wiele łączy Polaków i Koreańczyków. Przecież te odbite przez Joong-gila dusze równie dobrze mogłyby być duszami Polaków, prowadzonymi przez okupanta do obcych Zaświatów. Uważam, że te patriotyczne tony w Tomorrow wcale nie brzmią tandetnie. 

Jeśli jeszcze nie oglądaliście Tomorrow, a jesteście gotowi na mocne i przejmujące historie, polecam tę dramę bez mrugnięcia okiem. Dla mnie jedynym jej minusem jest to, że Lee Soo-hyuka jest w niej skandalicznie mało, ale biorąc pod uwagę fakt, że on kradnie każdą scenę, w której się pojawia, może to i lepiej, że twórcy dawkują nam go jak najdroższe lekarstwo ;) 


***
I to wszystko! Dziękuję za cierpliwość w oczekiwaniu na tę odsłonę Zbiornika i za wytrwanie do końca. Dajcie znać, czy oglądaliście te dramy, i co sądzicie o moim wyborze crushów xD Możecie też podzielić się swoją listą (byle tylko nie była zbyt długa hehe). Do następnego! 

10 komentarzy:

  1. Nie widziałam tylko "Jirisan", ale na razie nie mam go też w planach. Zgadzam się w 100 % z twoją oceną "The Law Cafe", chyba też miałam za duże oczekiwania :( A co do mojej listy... Chyba widziałam za dużo dram, żeby mogła się na kogoś zdecydować. Ostatnio odgrzebuję trochę chińskich propozycji i tak całkiem na świeżo to rzucam głównego z "You are my hero", nie wiem jak można być jednocześnie tak słodkim, ale jednak gościem od zadań specjalnych. Dużo łatwiej byłoby mi wskazać typków, których z pewnością nie polubiłam - tu na szczycie Lee Jong Suk w dosłownie każdej roli, no po prostu nie mogę się do niego przekonać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie o dziwo wybór był prosty i oczywisty, bo zasadniczo tylko tych pięciu ma w moich oczach to coś, co mnie przy nich trzyma dłuższy czas :) Do chińskich nie mogę się przemóc, jest w nich coś takiego, że odpadam na starcie, a już próbowałam parę razy.
      No a co do tych antykraszy, to podzielam twoje zdanie na temat Lee Jong-suka, a od siebie dodałabym jeszcze Park Bo-guma i Cha Eun-woo - totalnie nie czaję ich fenomenu xD
      Pozdrowienia :)

      Usuń
    2. Dobra, już wiem kto jest moim crushem - Choi Woo Shik, podziwiam go od momentu, kiedy w jednej starej dramie był supportem i popylał w żółtym dresiku ♡ Bogusia szanuję za rolę w "Replay 1988", ale to po prostu był wyśmienity serial, a nie że on jakoś wspaniale grał :) chińszczyzna to morze tandetnych i mało
      realistycznych opowieści, ale czasem można wpaść na coś przywoitego, nawet mi się przypomniała druga taka historia, w której główna nie jest tylko bezmózgim dodatkiem, "Sunshsine of my life" czy jakoś podobnie, w każdym razie kobitka była projektantką mody i nawet pojechała so Włoch się uczyć, a główny zarabiał swoje miliony jenów w Chinach :)

      Usuń


  2. Był czas mojego oglądania dram koreańskich, że co drama to główny aktor był moim kraszem. Po obejrzeniu jednej dramy z aktorem szukałam innych jego dram i w ten sposób ostatecznie uzmysłowiłam sobie, że nie lubię wszystkiego, co kręcą Koreańczycy. :D Teraz nawet dla moich 3 największych kraszów nie jestem w stanie obejrzeć niektórych ich dram lub filmów. 2 z nich jest po prostu ślicznych i dlatego oglądam ich dramy, talent aktorski mają na przeciętnym poziomie, są po prostu poprawni, ale zapominam o tym jak tylko widzę ich sceny. Dopiero po skończonych odcinkach wraca do mnie myśl, że są przeciętni i w trudniejszych scenach wolałabym obejrzeć jednak bardziej zdolnych aktorów. Ale ta refleksja przychodzi dopiero po emisji odcinków, więc spokojnie sobie oglądam dramy z nimi w rolach głównych chłonąć ich urodę. Są takim miłą odskocznią od niefajnych rzeczy. Mam jeszcze jednego krasza, który jest przystojny i utalentowany i w jego przypadku śledzę dosłownie prawie wszystko co robi w swojej karierze. Mam przekonanie, że on wypłynie daleko poza Koreę Południową. Nie napiszę o jakich aktorów chodzi. Dziś mogą to być oni, za miesiące inni, bo szybko się nudzę i np tych wymienionych przez Ciebie Wiśnia aktorów też w swoim czasie miałam jako swoich kraszów. Jest też sporo aktorów z Korei Południowej, którzy u nich są uznawani za bożyszcze a ja nijak się do nich nie mogę przekonać i nie uważam za interesujących pod żadnym względem. Ale to i tak lepiej, niż z aktorkami, bo tych bardzo mało lubię z tego kraju. Co do ingerencji chirurgicznej w urodę to tam to jest norma. Aby poznać czy ktoś faktycznie ma urodę naturalna trzeba porównać ich zdjęcia z dzieciństwa. Chociaż np tacy aktorzy chińscy to już wszyscy mają operacje plastyczne, więc w Korei Południowej, aż tak tragicznie z tym nie jest. Jest sporo aktorów, którzy grali od dzieciństwa, więc po nich np widać, że nic sobie nie poprawiali, a są przystojni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za tradycyjnie obszerny komentarz :) Ja z kraszami mam tak, że często właśnie nie chcę oglądać z nimi zbyt wielu rzeczy, żeby się nimi nie znudzić. Albo gdy jestem zauroczona bardziej postacią niż aktorem, to już w ogóle nie chcę oglądać innych dram z tym samym aktorem, bo czuję się nasycona tamtą postacią. Kiedy sporządzałam szkic tego tekstu nie miałam większych problemów z doborem akurat tych ziomków, ponieważ tak naprawdę tylko oni przykuwają moją uwagę przez dłuższy czas, bez słabnięcia tego wrażenia, jakie na mnie kiedyś zrobili. Wiem, że robią te operacje i w sumie to niech se robią, kiedyś może bardziej by mnie to obchodziło, a teraz grunt że nie wyglądają jak Oli London i jest git :D
      A co do tamtejszych bożyszczy, to sama również nie rozumiem paru fenomenów. Ale ja ogólnie, nawet wychodząc poza Koreę Pd, bardzo często nie rozumiem kanonów piękna i tego, że jakiś tam XY jest uznawany za turbo przystojnego. Pogodziłam się z tym ;)
      Pozdrowienia :)

      Usuń
  3. Jeśli dobrze widzę to nie ma na tej liście tytułowego Vincenzo. A byłam niemal pewna, że się tu znajdzie. P.S. Na marginesie, oglądam sobie wczoraj ceremonię otwarcia MŚ w nogę, a tam gostek z BTS. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uwielbiam postać Vincenzo Cassano, co nie przełożyło się na szczególne uwielbienie dla Song Joong-ki :)
      Mundial w Katarze to jest przykra impreza, nie wiem, czy się cieszyć, że ktokolwiek znany tam wystąpił. To już nie jest święto sportu, a święto korupcji, machlojek, budowania infrastruktury od zera kosztem ofiar tysięcy robotników, tryumfu szejków, którzy w dupie mają prawa człowieka, prawa kobiet, prawa mniejszości seksualnych, prawa kogokolwiek.

      Usuń
  4. Z jednej strony fajnie, że taką imprezę organizuje kraj z innego niż dotąd zakątka świata, z inną kulturą, ale fakt, to w dużym stopniu niestety święto pieniądza... No nic, lecę czytać świeżutki tekst. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Lee Soo Hyuk potrafi zahipnotyzować tym swoim spojrzeniem :)
    Ja tam nadal lubię Nam Goong Mina, nawet nie jako krasza, bardziej za talent i różnorodność postaci jakie gra. :) Jak trzeba to w dziób strzeli albo rozśmieszy, polecam jego ostatnią dramę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówisz o One Dollar Lawyer? Właśnie chciałam to obejrzeć :)
      Gdybym miała napisać o nie-kraszach, a właśnie takich, co to uwielbiam ich grę, to musiałabym robić osobny wpis haha. I są to właściwie sami drugoplanowcy, np. Yoo Jae-myung - no sama nie wiem, co on takiego ma w sobie, ale tak mi się podoba zawsze jego gra, obojętnie czy rola jest negatywna, czy pozytywna.

      Usuń

Chcesz podzielić się swoją opinią? Nie zgadzasz się z moją? Śmiało! Napisz komentarz :)

Copyright © Wiśnia w multiwersum seriali , Blogger