×

"King the Land" może i nie ma specjalnie ciekawej fabuły, ale przynajmniej ma Junho w obsadzie

Jak wiadomo z mojego fanpeja, oglądałam King the Land na bieżąco, korzystając z okazji, że tym razem koreańska drama wlatywała na polskiego Netflixa już w dniu swojej krajowej premiery, co jest dla mnie pewnym novum, bo zazwyczaj trzeba było dość długo czekać na polską wersję językową. Dramy chyba już na poważnie zagościły w polskich domach (a przynajmniej tam, gdzie telewizor włącza się nie dla państwówki czy tefałenu, tylko dla serwisów streamingowych), dzięki czemu my - k-dramiarze - nie musieliśmy czatować, aż na jakiś nielegalny serwis wleci wersja anglojęzyczna, czasem dość pokraczna. Ale do brzegu, bo jak zwykle owijam w celofan. 

Obejrzałam King the Land nie bez przyczyny. Otóż nijak by mnie ten serial nie interesował, gdyby w nim nie grał Junho. Takie są fakty. Dlatego też w trakcie oglądania miałam na oczach klapki, przez co moja dzisiejsza - spóźniona o jakieś 2 miesiące relacja może nie być do końca sprawiedliwa, aczkolwiek co na tym blogu było sprawiedliwe? Wiem, że sporo z was także trwało dzielnie w oglądaniu tego - jak się okazało - dość płytkiego rom-comu, więc liczę na wasze trzy grosze dołożone do poniższej opinii. No to jedziemy! Kierunek - luksusowy hotel.

O czym to w ogóle jest?

Najsampierw mamy taką retrospekcję, która nas wywala o kilka lat wstecz. Z jednej strony jest sobie Sa-rang, która chodzi na rozmowy kwalifikacyjne celem zdobycia zatrudnienia w wymarzonym zawodzie. Dziewczyna ma nienaganne maniery i przyjazny uśmiech, lecz przez brak uniwersyteckiego wykształcenia nie dostaje się na staż do Hotelu King - najelegantszego hotelu w okolicy. Jednak na drugi dzień okazuje się, że dostała tam angaż - co prawda nie na stanowisku, o którym marzyła, ale na bezrybiu i rak ryba, więc Sa-rang dzieli się swoją radością z przyjaciółkami, które pracują w innych firmach tego holdingu. No i dziewczyna zaczyna pracę w hotelowej siłowni. Ale zanim do tego dojdziemy...

... to już po dosłownie 10 minutach pierwszego odcinka dostajemy scenę tak absurdalną, że można skisnąć z cringe'u. Otóż pewien wygalantowany młodzieniec wyskakuje z helikoptera ze spadochronem, chcąc efektownie wylądować na dachu wieżowca Grupy King. Okazuje się jednak, iż nurkując w przestworzach wybrał zły budynek, i ostatcznie wylądował nie tam, gdzie trzeba. W taki właśnie kuriozalny sposób poznajemy głównego bohatera dramy, czyli Gu Wona - młodszego potomka prezesa Grupy King. 

Gu Won ma poznać realia pracy w rodzinnej firmie, w związku z czym zostaje zatrudniony jako jeden ze stażystów - incognito. Jego bezpośredni przełożony nie ma pojęcia, kim on tak naprawdę jest, więc traktuje go normalnie, czyli jak śmiecia. Na stażu Gu Won poznaje Sang-sika - prawdziwego weterana staży, dla którego to już 5. próba załapania się do roboty choćby na śmieciówkę. Sang-sik pomaga oderwanemu od rzeczywistości Wonowi odnaleźć się w realiach, w których trzeba się wziąć do roboty albo po prostu udawać, że coś się robi. A Won sprawdza w Google, jak obsługuje się kserokopiarkę xD 

Temperament Wona i jego ogólna postawa sprawiają, że praca pod przykrywką kończy się jeszcze tego samego dnia, robiąc niezłe zamieszanie w całym dziale sprzedaży. Na odchodne zabiera ze sobą Sang-sika i obiecuje mu, że zapewni wymarzony etat. Stary Gu oczywiście się wścieka, że jego syn zamiast nabierać doświadczenia w pracy od podstaw gwiazdorzy i odchodzi po jednym dniu. Młody z kolei mówi, że wróci do Wielkiej Brytanii i skończy tam studia. Pomysł wyjazdu popiera starsza siostra Wona, choć nie z życzliwości, lecz z otwartej niechęci, bowiem chłopak został powołany do życia w wyniku romansu ich wspólnego starego z pracownicą hotelu. 

Zanim jednak Gu Won wyjeżdża z Korei, musi przecież dojść do jego spotkania z główną bohaterką, bo inaczej po co byłby ten cały prolog. No i tutaj możemy sobie wrócić do wątku Sa-rang, która dostaje się do obsługi Hotelu King, jednak nie jako konsjerżka, lecz jako pracownica hotelowej siłowni. Jej głównym zadaniem jest dbanie o to, żeby w kiblu nie zabrakło artykułów higienicznych, oraz wycieranie przyrządów z mokrych plam po spoconych tyłkach. Sa-rang zachowuje uśmiech, którego nauczyli ją na szkoleniu, jednak szybko przekonuje się o tym, że atmosfera wśród pracowników to osobliwa mieszanka niespełnionych ambicji, przerośniętego ego, zmęczenia rutyną i brakiem perspektyw na lepsze stanowisko. Ale brnie do przodu, bo ten hotel to spełnienie jej marzeń. 

No i pewnego razu dochodzi do nieporozumienia, na skutek którego Sa-rang bierze ćwiczącego na tejże siłowni Wona za zboczeńca i wymierza mu - jak jej się wydaje - sprawiedliwość. Na końcówce scysji zjawia się zła siostra Wona, która chwilę później dość niespodziewanie dla wszystkich przenosi Sa-rang do lobby, czyli dokładnie w to miejsce, o którym dziewczyna marzyła. Oczywiście nie podoba się to zazdrosnym larwom, które od dawna próbowały się tam dostać. Niemniej Sa-rang zwyczajnie sobie na to zasłużyła, bo mimo braku świstka z uniwersytetu ma szereg innych, znacznie ważniejszych zalet - płynnie mówi w obcych językach i jest miła dla otoczenia. 

A teraz wracamy do teraźniejszości. Dziś Sa-rang jest najlepszą konsjerżką w hotelu, z kolei Gu Won podejmuje nagłą decyzję o powrocie na łono matki ojczyzny. Nasi główni bohaterowie spotykają się ponownie - w co najmniej trzeciej absurdalnej scenie w tym samym odcinku, czyli w momencie, w którym Sa-rang dostaje ostrego ataku biegunki. Szukając najbliższego kibla, dziewczyna wchodzi do jednego z pokojów (nie wiedząc, kto go zajmuje) i w ostatniej chwili udaje jej się opróżnić jelita. Siedząc na tronie odkrywa niesamowity bajer - szklaną ścianę na pilota, która raz robi się przezroczysta, a raz matowieje. Jak nietrudno się domyślić, szkło robi się przezroczyste akurat w tej chwili, gdy do pomieszczenia wchodzi zdezorientowany sytuacją Won. 

W kolejnych odcinkach będzie między tą dwójką trochę przepychanek, kolejne dawki absurdalnych sytuacji i gagi, które bywają czasem tak żenujące, że trzeba je rozchodzić. A, no i po tym powrocie Wona z emigracji Sa-rang w dalszym ciągu uważa go za zboka, co dopiero później się wyjaśni. Ale wszyscy wiemy, że pierwsza zasada komedii romantycznych to "kto się czubi, ten się lubi", więc zaczną się sentymenty, pociągłe spojrzenia i (nie)przypadkowe spotkania. 

Ocena ogólna

Chcę, żebyście wiedzieli, że nie przypierdalam się dla samej sztuki przypierdalania się. Ja naprawdę wiem, że to jest komedia romantyczna, więc siłą rzeczy tym, czego należało się po niej spodziewać, były śmieszki oraz romans. Po prostu gdzieś tam miałam maluśką tyciuśką nadzieję, że będzie w tym coś ekstra, że ten kolorowy papierek jednak odkryje jakąś ciekawą zawartość. Ta nadzieja tliła się we mnie, ponieważ wyprodukowano tę dramę dla JTBC, a JTBC przyzwyczaiło mnie do seriali, które raczej wymykają się schematom, niż je powielają; które są niebanalne i poruszające. No, tym razem się przeliczyłam. Dostałam produkt czysto komercyjny (pełen lokowania produktów, na które i tak nas nie stać), który bawić bawił, ale nie pozostawił po sobie głębszej refleksji. Zabrakło też intrygi, która trzymałaby nas w napięciu aż do finału. Tu napięcie było głównie w zwiastunach na koniec odcinków, a już w ogóle wszystko siadło w momencie, w którym Sa-rang i Won po raz pierwszy się pocałowali, ponieważ okazało się, że to był jedyny ogień bengalski zaplanowany w tym pokazie fajerwerków. Wątek z matką Wona - przeciągnięty i rozmemłany, jak przyszło co do czego, to już to nikogo nie obchodziło. Tak więc było z czego zrobić coś lepszego, ale wyszło coś takiego. Ale co sobie popatrzyłam na Junho, to moje. 

Humor w tej dramie trudno nazwać wyrafinowanym czy jakimś wyjątkowo inteligentnym, którego warstwy można byłoby analizować, szukając źródła tego, co nas śmieszy. Wręcz przeciwnie - King the Land wali w nas dowcipasami i sytuacjami z dupy już od pierwszych minut (scena skoku ze spadochronem, scena przy kopiarce, scena w kiblu - a to dopiero pierwszy odcinek). Tych gagów jest tak wiele, że jak ktoś nie lubi przeładowania humorem, to zrazi się już od samego początku. I właśnie to jest największą wadą (albo największą zaletą - zależy kto jak na to patrzy) King the Land. Fabuła tej dramy w większości składa się z żartów, a na pokazanie całej reszty potencjalnie ciekawych rzeczy nie ma już zbyt wiele czasu. Bo nawet jeśli pojawia się poważny wątek, np. związany ze strukturą organizacyjną dużych firm, w tym patologiami w relacjach na linii przełożony - pracownik niższego szczebla, to i tak nie ma zbyt szerokiego pola do rozkmin, bo przecież lecimy z żarcikami, no i oczywiście z romansidłem, które jest drugim filarem, na którym ten serial w ogóle się trzyma. 

W pewnym momencie twórcy King the Land trochę się nawet zagalopowali ze swoimi dowcipasami. O ile bowiem cały ten slapstick i żarty o kupie po prostu mogą krindżować, ale nie robią nikomu krzywdy, tak już wątek arabskiego księcia był niezłym przegięciem, i tylko czekałam, aż ktoś się za to obrazi, no i tak się stało - na reakcję fanów pochodzenia arabskiego nie trzeba było długo czekać. Nie dość, że rolę Araba zagrał indyjski aktor (Anupam Tripathi, którego będą kojarzyli wszyscy, którzy oglądali Squid Game, do którego zresztą widzieliśmy małe nawiązanie), to jeszcze cała ta postać jest jednym wielkim zlepkiem stereotypów. I zanim się komuś włączy tryb "co ty, Wiśnia, tak bronisz poprawności politycznej?", tłumaczę spokojnie - na miejscu arabskich fanów k-dram też nie byłoby mi szczególnie miło, widząc postać tak bardzo opartą na stereotypach, wprowadzoną do fabuły wyłącznie po to, żeby były z niej heheszki, bo książę Samir właśnie po to się pojawia w King the Land. To tak jakbym sobie oglądała dramę i nagle pojawiłby się w niej wątek Polaka, który zostałby ukazany jako pijak, obdartus i awanturnik, a na domiar złego zagrałby go jakiś Czech czy Słowak, bo w końcu wszyscy my z tej Europy Środkowej jesteśmy tacy sami. Ja jestem taka, że i tak bym się z tego śmiała, ale przyznacie, że jest w tym jednak pewien zgrzyt. Oczywiście całe to moje stanowisko nie zmienia faktu, że trochę się jednak śmiałam z przygód Samira w Korei. No ale to było tak napisane, że śmieszyło - to mój grzech, mea culpa. 

Nie ukrywam, że tym, co głównie przyciągnęło moją uwagę, i co sprawiło, że w ogóle chciało mi się oglądać całą tę dramę, był Lee Junho. Każdy, kto obserwuje tego bloga dostatecznie długo, wie, że jest to postać ze szczytów Wiśniowego Olimpu. Zatem gdy tylko usłyszałam, że Junho będzie grał w nowej dramie, nastawiałam uszu w oczekiwaniu na informację, kiedy będzie premiera owego dzieła. I nieszczególnie interesował mnie gatunek - akurat w tym przypadku było mi wszystko jedno. Okazało się, że to rom-com, a partnerką Junho będzie Yoona, którą w aktorskim wcieleniu znałam dotąd jedynie z The K2. Jedyne, co przeszło mi przez myśl, to to, czy ten ekranowy ship będzie miał taką siłę, jaką mieli Junho z Lee Se-young w The Red Sleeve. I moim zdaniem Junho sparowany z Yooną dawali mega przyjemny vibe starego dobrego małżeństwa. Co nie powinno dziwić, zważywszy na fakt, że znają się z k-poplandu od wielu lat. Ale czy można to było kroić nożem? Tego akurat nie jestem w stanie powiedzieć. 

Yoona jest przeurocza jako Sa-rang - to taka postać, którą się lubi bez konkretnego powodu - po prostu robi tak dobre wrażenie. Oczywiście głównej bohaterki nie ominęły klasyczne problemy protagonistek z seriali romantycznych, czyli m.in.: zjebany chłopak, którego trzeba wyeliminować w trakcie rozwoju fabuły czy bycie Stefcią Rudecką, która ośmieliła się pokochać ordynata Junhowskiego, w związku z czym trochę się o nią bałam, czy nie dostanie bęcków od bogatego towarzystwa, chociażby tej zimnej jak lód i podłej jak małpiszon siostry Wona. Ale z drugiej strony wiedziałam, że wybrnie ze wszystkiego, bo w końcu jesteśmy w uniwersum komedii romantycznych. 

Junho z kolei miał za zadanie, by sportretować postać chłodną i zdystansowaną, która z jednej strony ma nam imponować, a z drugiej ma nam być jej trochę żal. Gu Won w pierwszych odcinkach robi absolutnie okropne wrażenie jako człowiek - to wiecznie nadąsany bogaty bufon z poczuciem wyższości. Okazuje się rzecz jasna, że to tylko fasada, za którą kryje się skrzywdzony brakiem miłości chłopak, którego od małego otaczały fałszywe uśmiechy. Won to młody człowiek, który nie zaznał nigdy pozytywnych uczuć od innych ludzi - szczerej przyjaźni, czułości bliskich, nieskrępowanego śmiechu wśród znajomych. Dopiero jako dorosły, znajdując się m.in. w towarzystwie Sa-rang, zaczął odkrywać, że nie wszystko w życiu jest zimną kalkulacją, walką o dominację i wpływy, rywalizacją. Obserwowanie tego, z jakim zachwytem odkrywał różne smaki zwykłej codzienności, było dla mnie czymś bardzo satysfakcjonującym i wręcz poruszającym. I momentami również komicznym, bo jego szczere reakcje na przysmaki "normalnych" ludzi były po prostu rozbrajające. Należy również wspomnieć, że Gu Won dość szybko rozpoznał w sobie zalążki uczucia do Sa-rang, których nie wypierał się sam przed sobą. Choć trochę mu zajęło znalezienie sposobu na ich wyartykułowanie, to i tak zasłużył na pochwałę, bo wielu protagonistów z innych seriali nie było w stanie przyznać, że się zakochali. Był też w tym uczuciu nieugięty i nawet gdy w świat poszły ploty o romansie dyrektora z pracownicą hotelu, czyli jego i Sa-rang, nie udawał głupiego, nie skrył się w podziemiu, lecz z dumą oznajmił wszystkim plotkarom, że to on ją wyrwał. 

Junho widziałam w kilku różnych rolach i za każdym razem aktor ten pokazuje coś zupełnie innego. Mogę być nieobiektywna, bo go uwielbiam za całokształt twórczości, natomiast jestem przekonana, że on ma po protu ogromny talent aktorski, dzięki któremu potrafi wcielić się w dosłownie każdą postać. W King the Land znów pokazał nam się w innym wydaniu. Nie jest to może moje ulubione jego wcielenie, bo jednak Yi San z The Red Sleeve to mój niedościgniony ideał, ale i tak Gu Won będzie postacią, którą będę wspominać pozytywnie. 

Oczywiście dałoby się na temat tego serialu powiedzieć jeszcze więcej - chociażby wspomnieć o wątkach przyjaciółek Sa-rang czy lojalnym do granic Sang-siku, ale szczerze mówiąc - lepiej po prostu obejrzeć dramę albo przegadać to w komentarzach, bo już wypisałam się do cna. 

Wszystkich, którzy jeszcze nie mieli okazji, by obejrzeć King the Land, po prostu lojalnie ostrzegam - znajdziecie się pod gradobiciem żartów. Natomiast mnie samej to gradobicie nie uszkodziło - wiele razy zaśmiewałam się w głos. Co prawda mniej więcej w połowie entuzjazm lekko mi przygasł, no bo jednak z odcinka na odcinek wychodziło na wierzch, jak mało twórcy mają nam do przekazania. Ale mimo wszystko dalej bawiłam się dobrze - bez obaw, że ktoś zostanie uśmiercony, bo konwencja rom-comu zwyczajnie by na takie coś nie pozwoliła. Nie jest to serial, który podbił moje serce na tyle, bym chciała do niego wracać; nie ma w nim nic takiego, co wywoływałoby we mnie szczególny sentyment. Ale to nieskomplikowany, ciepły serial z bohaterami, których da się lubić. Do pośmiania podczas leżenia pod kocykiem, np. teraz, przy jesiennej aurze. 

5 komentarzy:

  1. Cóż za tempo. Jak ja rozumiem to oglądanie pewnych rzeczy tylko dla jednej osoby, ewentualnie motywu czy miejsca. W ten sposób zdarza mi się oglądać nawet reklamy. Zwłaszcza takie, które mają fabułę. Patrz np. ostatnio najnowsza reklama Turkish Airlines. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Widać, że ostatnimi czasy grają Ci w duszy przede wszystkim k-dramy i k-pop. Niemniej ja mam do zaproponowania do przesłuchania coś z rodzimego podwórka. Za pierwszym razem nieświadomie zaproponowałam wokalistkę. Za drugim razem zespół Enej z albumem "Ulice". Teraz natomiast proponuję wokalistę. Dawid Podsiadło - płyta pt. "Lata dwudzieste". Może to i niespecjalnie odkrywcze, bo wokalista powszechnie znany, ale jednak każda płyta jest inna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tak na kontrze do Dawida może jeszcze coś starszego i mniej znanego. Stefano Terrazzino i płyta "Cin cin amore". Sama już trochę "wyrosłam" z tej płyty, bo to raczej prosta muzyka, ale jednak ten język włoski na płycie sprawia, że jakiś sentymencik do tego krążka mi pozostał.

      Usuń
  3. Wiśnio, ostatnio zadałaś na fb pytanie jakiego tureckiego aktora i aktorkę widziałoby się w głównych rolach w tureckiej wersji "King the Land". Oryginału nie widziałam, ale po przeczytaniu Twojej recenzji i zwiastunach moje typy to: Firat Celik lub Kerem Bursin oraz Meric Aral lub Sukran Ovali. Swoją drogą tureckie wersje k-dram się zdarzają, a mnie zastanawia sytuacja odwrotna. Czy zdarza się Koreańczykom adaptować do swoich warunków historie z dizilandu...?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mają czego szukać w Dizilandzie ;) po pierwsze - ich wachlarz gatunkowy jest dużo szerszy od tureckiego, po drugie - pomysły na scenariusze często czerpią z webtoonów (internetowych komiksów, których w Korei powstaje od groma i jeszcze więcej), po trzecie - te dwie kultury są tak różne, że Koreańczycy nie mieliby jak zaadaptować na swoje potrzeby np. seriali o sułtanach, bo po co, skoro mają w swojej historii tysiąc własnych postaci. Ale nie tylko, bo np. dramaty o rodzinach też mają zupełnie inny wymiar w Korei, a inny w Turcji. Inne są problemy bohaterów, inne zależności, inaczej wyglądają priorytety tych postaci itd.
      W tej relacji to Koreańczycy są górą, jeśli chodzi o pomysły, kreatywność. Turcy nawet jeśli korzystają z pomysłów Koreańczyków, to i tak robią to, sięgając po dosłownie ułamek gatunków z całej puli (głównie realistyczne rom-komy, czyli te bez fantastyki, albo dramy medyczne).

      Usuń

Chcesz podzielić się swoją opinią? Nie zgadzasz się z moją? Śmiało! Napisz komentarz :)

Copyright © Wiśnia w multiwersum seriali , Blogger