×

Wysłuchałam płyt, które mi zaproponowaliście

Na swoim fejsie organizuję co jakiś czas taką akcję, że proszę moich obserwujących, żeby mi polecili dowolnie wybrany album muzyczny. Oczywiście ta dowolność jest ograniczona różnym moim widzimisię, bo jednak szanuję swoje zmysły na tyle, by ich nie katować np. diskiem w polu. W każdym razie zbieram przez jakiś czas propozycje, a potem każdego z tych albumów słucham, wybierając finalnie po jednej piosence, która spodobała mi się najbardziej. Podsumowania zamieszczałam do tej pory też na fejsie, ale tym razem dostałam tych propozycji tyle, że pisanie o nich zajęło mi trzy dni i kilka stron wydruku w edytorze tekstu, dlatego po krótkiej naradzie z najbardziej aktywnymi Wiśniomaniakami zdecydowałam, że podsumowanie tej edycji słuchania waszych muzycznych polecajek pojawi się na blogu. Tym samym będzie to kolejny z serii tekstów pożegnalnych, bo przypominam, że kończę przygodę z blogiem do końca tego roku. 

Zanim jednak przejdę do swoich mini omówień, chciałabym przypomnieć, iż nie są to poważne recenzje wielkiego znawcy muzyki, tylko po prostu moje odczucia. Absolutnie nie musicie zgadzać się ze słowami, które tu przeczytacie. Nie przywiązujcie wielkiej wagi do tego, czy podobał mi się zaproponowany przez was album, czy nie. Jestem zdania, że muzyka dlatego jest czymś niesamowitym, bo odbierana jest przez każdego człowieka indywidualnie. Każdy z nas inaczej reaguje na brzmienia - co innego wywołuje w nas ciarki, a co innego nas irytuje. Ilu ludzi, tyle gustów. A nawet jeśli lubimy ten sam utwór czy wykonawcę, to i tak może nas różnić to, co konkretnie nam się podoba. Dla mnie liczy się totalna chemia. Włączając jakiś album, oczekuję, że natychmiast "zażre". Większość wykonawców, których słucham najchętniej, to było zakochanie od pierwszzego usłyszenia. Dlatego nie miejcie do mnie żalu, jeśli przeczytacie, że wasi faworyci mi nie podeszli. Nie można się zakochać we wszystkich muzykach na świecie. A zatem traktujmy ten tekst po prostu jako zabawę - ja dzięki wam poznałam albumy, których bez waszej pomocy nigdy bym nie poznała. A wy być może będziecie mieć z tego odrobinę rozrywki podczas czytania i też poznacie coś nowego. No to skoro mamy za sobą wstęp, idźmy już do części głównej. 

Acha, jeszcze jedno - płyty nie są ułożone w kolejności od najlepszej do najsłabszej czy na odwrót. Właściwie sama nie wiem, jaka to kolejność. Tak sobie po prostu ustawiłam te płyty, bez większej filozofii. 


Jeśli chodzi o albumy polskich wykonawców, to muszę przyznać, że nie ma we mnie nawet ociupiny muzycznego patriotyzmu, o czym mogłabym opowiadać godzinami. Ale dziś ograniczę się do słów Ferdka Kiepskiego – "Halinka, ja żem Ci mówił, że ja nie lubię polskiej muzyki rozrywkowej". Nie lubię jej, bo jest ona zanurzona w zbyt szerokim kontekście, który, niestety, znam z Pudelka i podobnych mu mediów. Nie lubię wiedzieć zbyt wiele o wykonawcach, bo mi to odbiera możliwość skupienia się wyłącznie na muzyce. Nie chcę wiedzieć, kto ma jakie poglądy, kto występuje z jakimi hasłami, i tak samo nie lubię, kiedy ktoś narzuca mi, że czyjś głos ma być też moim głosem. Dlatego właśnie współczesnej polskiej muzyki nie słucham, choć najbardziej znane postaci polskiej sceny znam, a niektóre z nich nawet szanuję (mimo że nie słucham). 

Enej - Ulice

Po tym wstępie mogę przejść do trzech zaproponowanych przez was albumów polskich wykonawców. Jeden z nich podobno był już w propozycjach poprzednim razem, ale musiał być albo podany za późno, albo gdzieś w komentarzu na blogu, na którego ja ostatnio wchodzę naprawdę rzadko (tak że sorczak, jak komuś tam nie odpisuję – staram się czytać, natomiast do większych interakcji używam raczej fejsa, bo mi łatwiej). Ale tak czy inaczej – zacznę od tego albumu, który poprzednio ominęłam. Są to „Ulice” zespołu Enej. Enej znam od ich występów w Must Be The Music – to były zamierzchłe czasy, kiedy jeszcze korzystałam z telewizora i oglądałam klasyczną tv, zamiast klikać na kąkuterze. Generalnie uważam, że grają bardzo fajną muzę pod nóżkę i mamy tu dużo żywych instrumentów (i ludzi, którzy potrafią na nich grać) oraz bardzo charyzmatycznego wokalistę. „Ulice” bujają w rytmach przypominających mi reggae. I w takim klimacie muzycy tej grupy nagrali... cover utworu „Niepewność” (muzyka Jana Kantego Pawluśkiewicza, tekst Adama Mickiewicza, pierwotne wykonanie – Marek Grechuta). Co to w ogóle za posunięcie? Może nie jest to jakaś wielka profanacja, ale jednak mimo wszystko dla mnie to już trochę za dużo, bo po co zmieniać coś, co nie potrzebowało zmiany? Ta wersja jest dla mnie takim nakładaniem „baranka” na stare malowidło. 

Spośród reszty piosenek na tej płycie wybrałabym „Taki kraj”, bo jej tekst, choć lekko banalny, ma według mnie uniwersalny charakter i te słowa zawsze będą aktualne. Piosenka pochodzi z albumu wydanego w 2008 roku, a słuchając jej teraz, do głowy same przychodzą różne państwa, które mogłyby być „takim krajem”. Żywa i bujająca aranżacja i przekaz zawarty w słowach plus końcowe przesłanie pokoju dają w połączeniu całkiem ciekawą kompozycję.


Taco Hemingway - 1-800 OŚWIECENIE

Następna z polskich propozycji to „1-800 OŚWIECENIE” Taco Hemingwaya. Otóż z Taco i jego twórczością nigdy nie było mi po drodze, ponieważ zawsze mi się wydawało, że reprezentujemy dwa różne światy i ja do świata Taco nie pasuję. I do tego albumu też niespecjalnie pasuję. Aczkolwiek muszę docenić poziom jego realizacji i spójność konceptu całego krążka jako audycji radiowej, w której między poszczególnymi utworami mamy przerywniki, dzięki którym możemy się poczuć, jakbyśmy naprawdę słuchali radia. Pojedynczo piosenki nie zrobiły na mnie aż tak wielkiego wrażenia, natomiast ta forma wymyślonego radia jest absolutnie fantastyczna. Wybrałam utwór „Cichosza” ze względu na jego lekko „PRO8L3M-owy” charakter, czyli wyciągnięcie dobrze znanej melodii sprzed lat („Cichosza” Grzegorza Turnaua) i zbudowanie na jej podstawie bitu pod hiphopowy kawałek. To mega dobrze zrobiony utwór z tekstem, który też w pewien sposób  do mnie trafia. Ogólnie rzecz biorąc album to zajebista produkcja. 


Dawid Podsiadło - Lata dwudzieste

Teraz czas na kolejnego pretendenta do miana „głosu pokolenia”, czyli Dawida Podsiadłę. W tym wypadku mam podobnie co z Taco Hemingwayem – szanuję dobrą robotę i karierę opartą na faktycznym talencie, natomiast nie do końca odnajduję się w jego twórczości, nie czuję, że jest skierowana do kogoś takiego jak ja. W „Latach dwudziestych” odczuwam mnóstwo nostalgii, zarówno w tekstach, jak i w melodiach. Z drugiej strony nie brakuje na tej płycie odniesień do współczesności i prób komentarza (czy nawet oprotestowania) różnych zjawisk, które aż za dobrze znamy z naszej codzienności. Nie wiem dlaczego, ale najbardziej ujął mnie utwór „Blant”, w którym Podsiadło frunie ze swoim wokalem do gwiazd, a cała mocno elektroniczna aranżacja daje kosmiczny vibe. 


Stefano Terrazzino - Cin Cin Amore

Dobra, to minęliśmy już strefę polskojęzyczną, a wychodzimy z niej do „Cin Cin Amore”, czyli płyty, którą Stefano Terrazzino nagrał niegdyś na potrzeby promocji znanego taniego wina. Koszmarnie zaprojektowana okładka nie zapowiada nic dobrego, aczkolwiek nie jestem w stanie się o tym przekonać, ponieważ albumu nie ma w serwisach streamingowych – na YT znalazłam tylko tytułową piosenkę (jak cię lubię Stefano, ale to jest okropne) i jakąś po angielsku, na Spotify nie ma tego w ogóle. Podejrzewam, że najprędzej można tę płytę dostać w koszach z dziełami kultury masowej, które poniewierają się po hipermarketach. Ale na aż takie poświęcenie nie jestem gotowa xD


Robbie Williams - Swings Both Ways

No to teraz wejdźmy do świata zachodniej popkultury i muzyki anglojęzycznej. Ucieszyłam się, że ktoś zaproponował album z dyskografii Robbiego Williamsa, bo to można powiedzieć mój idol z dzieciństwa i mam do niego duży sentyment, zwłaszcza do jego kawałków z późnych lat 90. i pierwszych nowego tysiąclecia (teledysk do „Millennium” to jedno z moich najwcześniejszych wspomnień). Tym razem dostałam zadanie, by wysłuchać „Swings Both Ways”. Nie da się ukryć, że to jeden z tych albumów, jakie nagrywa się wtedy, gdy kariera jest już nieco przygaśnięta. Niemniej w przypadku Williamsa już od czasów jego duetu z Nicole Kidman tak żem czuł, że jego wokal idealnie nadaje się do swingu, czego potwierdzeniem jest właśnie „Swings Both Ways”. Nie ukrywam, że przez dużą słabość do utworu „Supreme”, którego oryginalna wersja to jeden z moich ulubionych kawałków ever, jego swingowa aranżacja najmocniej podbiła moje uszy. Jednak wysłuchawszy pozostałych piosenek, stwierdzam, że po pierwsze – całość niesamowicie buja i daje klimat dawnego klubu przesiąkniętego aromatem dymu z cygar, oparów whiskey i potu roztańczonych ludzi, a po drugie – tytułowy kawałek w duecie z Rufusem Wainwrightem jest naprawdę ciekawy, zwłaszcza gdy poświęci się kilka minut na dokładne zapoznanie się z tekstem. Sprośne słowa w swingowej oprawie to jest coś, czego potrzebowałam ;)


Depeche Mode - Memento Mori

Skoro już zaczęłam odkopywać dinozaury, których kariera trwa dłużej niż moja ziemska egzystencja, to przejdźmy do Depeche Mode i albumu „Memento Mori”. Klimat tej płyty, co zresztą sugeruje jej tytuł, zalatuje cmentarzem. I to nie takim we Wszystkich Świętych, lecz takim opustoszałym, zimnym i spowitym mgłą. 

Naprawdę chciałam uniknąć stwierdzenia, że to herbatka u starego dziadka, ale... no... trochę tak jest. To nie jest płyta, w której zakochają się ludzie nie będący nigdy „Depeszami”. To zdecydowanie rarytas dla tych, którzy wraz z tym zespołem przeszli kawał życia, a teraz ze spokojem zaczynają myśleć o tym, co nadchodzi. 

Jednocześnie muszę przyznać, że podjęcie decyzji co do tego, która piosenka z „Memento Mori” podoba mi się najbardziej, było wyjątkowo proste i przyszło samo już za pierwszym odsłuchaniem. Moim wyborem jest absolutnie wspaniałe, nastrojowe „Soul With Me” - cudowna piosenka o odchodzeniu z tego świata. Bez buntu, bez szukania sposobów na nieśmiertelność, a ze spokojem wynikającym z pogodzenia się z faktem, iż jako ludzie nie jesteśmy wieczni. Jeśli szukacie świeckiej piosenki do zagrania na pogrzebie, to „Soul With Me” będzie wyśmienitym wyborem.


The Lumineers - III

Następną płytą do ogarnięcia jest „III” The Lumineers. To jeden z tych zespołów, które znam z nazwy, ale jak przychodzi co do czego, to potrafię wymienić tylko jedną ich piosenkę, i to jeszcze w formie zanucenia, gdyż nie pamiętam tytułu. Jeśli chodzi o „III”, to z żalem przyznaję, że to kompletnie nie moje klimaty, choć kiedyś zdarzyło mi się słuchać jednej płyty Mumford and Sons i The Lumineers odrobinę mi ich przypominają. W każdym razie jest to nawet przyjemne granie, ale przy tym jakieś takie zbyt proste w formie, a dodatkowo nie przepadam za brzdąkaniem na gitarze akustycznej. Wokal też nie z tych, które mnie rozpalają wewnętrznie. Trochę się zatem zmęczyłam tym albumem. Mój wybór to w związku z tym taki utwór, który zmęczył mnie najmniej, a takowym jest „Salt And The Sea”. 


Green Day - American Idiot

Z krainy łagodności wskoczyłam do gara z mocniejszymi brzmieniami. Album „American Idiot” grupy Green Day przypomniał mi, jak bardzo wyrosłam z rocka i protest songów. Albo raczej nie „wyrosłam”, tylko po prostu kiedyś słuchałam tego bezmyślnie, a potem przeszła mi bezmyślność i teraz już trudno mi się w tym zanurzyć raz jeszcze, tym razem głębiej. Żeby należycie zapoznać się z wydanym w 2004 roku „American Idiot”, trzeba moim zdaniem mieć jakikolwiek pogląd na temat lokalnego bagna Stanów Zjednoczonych z tamtych czasów, a ja po prostu, zwyczajnie gówno na ten temat wiem, więc siłą rzeczy trudno mi wgryźć się w te zaangażowane teksty. Green Day z pewnością zapisali się tą płytą w historii amerykańskiej popkultury, ja jednak nie mam z nią zbyt wiele wspólnego. Samo zaś brzmienie jest już dla mnie nieco przestarzałe. Wybrałam „Boulevard of Broken Dreams” - nie ukrywam, że przez wcześniejszą znajomość tej piosenki. Podoba mi się w niej ten balans między łagodnymi, popowymi wręcz zwrotkami a ostrzejszym refrenem. 


Redd - 21

Segment muzyki zachodniej zakończony, przejdźmy zatem do rozmaitości ze świata, a w nich propozycja po turecku – Redd z płytą „21”. Okładka tego albumu jest po prostu straszna – grafik płakał, jak projektował. Ja wiem, że może to tylko taka konwencja i efekt jest zamierzony, no ale... to jest creepy i nieestetyczne jednocześnie. Ale miałam słuchać, zamiast roztrząsać kwestie wizualne. Wprowadzający utwór to dosłownie poród, tylko w muzycznej aranżacji. Odczucia co do tego mam ambiwalentne. Jednak widać (a raczej słychać) już pewne połączenie z tą paskudną okładką. Potem jednak robi się zdecydowanie lepiej, bo oto ujawnia się charakter zespołu Redd, który jest niezaprzeczalnie rockowy. Na pierwszym planie pojawia się bardzo dobry, silny, a przy tym melodyjny męski wokal. 

Ostatecznie muszę przyznać, że mimo początkowych czynników zniechęcających album „21” okazał się naprawdę dobry. Trochę przydługi – jak się komuś nie chce wczuwać w interpretacje tekstów (np. mnie), to w granicach połowy tej płyty może zacząć odczuwać zmęczenie materiału, gdyż pod względem muzycznym jest to klasyczne, rzetelne, ale też mało zaskakujące rockowe granie bez efektów specjalnych, więc po pewnym czasie te kompozycje zlewają się ze sobą. Ale z drugiej strony jest to kolejny przykład na to, że język turecki jest stworzony do rockowych piosenek. Wybrałam kawałek „Astrotanri”, choć wahałam się między nim a „Masal” i „Kucuk Bir Cocukken”. Finalnie jednak najbardziej chwyciła mnie melodia „Astrotanri”. 


Bizarrap & Milo J - en dormir sin Madrid

Skręcamy teraz w kierunku hiszpańskojęzycznym. Bizarrap & Milo J i ich mini album „en dormir sin Madrid” to dla mnie romans rapsów z muzyką klubową. I o ile warstwę muzyczną uważam za całkiem spoko, to przy tym nie podchodzi mi brzmienie głosu w warstwie wokalnej / rapowanej. Sama nie wiem, co mnie w tym głosie drażni – jego barwa, czy sposób artykułowania słów (takie rapowanie nazywam zawodzeniem, co zresztą potwierdziło się, kiedy przetłumaczyłam sobie część tekstów – to faktycznie zawodzenie). Fakty są takie, że nie podoba mi się to, co też siłą rzeczy zniechęciło mnie już na starcie. Wysłuchać wysłuchałam, ale bez przyjemności, a jako najbardziej „słuchalny” kawałek wybrałabym chyba „No soy Eterno”, wyłącznie ze względu na bity.  


Dimash Qudaibergen - ID

A teraz przyszedł czas na prawdziwy fenomen, jakim jest dla mnie Dimash Qudaibergen. Jak go usłyszałam po raz pierwszy (w jakiejś przypadkowej rolce na Insta), to się zesrałam wpadłam w oszołomienie, że jeden niepozorny człowiek może wydobywać z siebie dźwięki w taki sposób. Dimash to potężny wokal – o ogromnej skali, czysty, dźwięczny, delikatny i mocny jednocześnie. Taki głos to dar od Boga. Ale jak to bywa, wielki głos to tylko część sukcesu. Dlatego ludzie bez talentu wokalnego, ale z dobrymi wpływami robią światowe kariery i trzepią hit za hitem, a wielcy wokaliści siedzą w swoich niszach. Tak jest moim zdaniem z Dimashem, który wydaje mi się bardziej teatralny / operetkowy niż komercyjny i popowy. I trochę bym chciała (chyba po części dla siebie samej), żeby udało mu się kiedyś wystrzelić poza muzykę nazwijmy to musicalową i dać się poznać konsumentom mainstreamowych tworów. Tak, żeby świat usłyszał, jak może brzmieć potężny ludzki głos. 

A przechodząc już do zaproponowanej płyty, z „ID”, która jest dla mnie właśnie taka dość teatralna, najbardziej podoba mi się utwór „Lay Down” - piosenka mająca w sobie potencjał na popowy hicior. No bo sami pomyślcie, jak wspaniały byłby współczesny pop, gdyby wykonywali go tak utalentowani ludzie?


Forestella - cokolwiek, byle live xD 

Przy okazji, jak już jesteśmy w klimatach bardziej musicalowych / teatralnych, to następną propozycją jest koreańska formacja Forestella i „cokolwiek, byle live” ;) Z tego, co zdążyłam zauważyć, są to specjaliści w rozbudowanym scenicznie coverowaniu wielkich przebojów. Ja za coverowaniem jestem „tak średnio, bym powiedział, tak średnio”, bo jednak jest to w większości przypadków odtwórstwo, nie wnoszące nic specjalnie świeżego. Z tego powodu od lat nie oglądam żadnych talent shows, bo ileż można słuchać kolejnych interpretacji tych samych kawałków? Wszystko jest już przemielone pierdyliard razy, a oryginał i tak pozostanie najlepszy. 

Czy Forestella podbiła moje zimne jak sopel lodu serce? Otóż odrobinę tak, ale nie do końca. Wokale mają tam zajebiste, każdy zupełnie inny, dzięki czemu świetnie się uzupełniają. Na scenie potrafią zrobić mega show. Nie profanują monumentów takich jak np. „Bohemian Rhapsody”. A jednak czegoś mi w tym wszystkim brakuje, czy raczej odwrotnie – tego jest za dużo. Za dużo rzeczy wokół czegoś, co już znam. A ja nie chcę wymyślania koła na nowo. 

Mój wybór to utwór, który mnie bardzo zaskoczył, gdy przesłuchiwałam kolejne covery na playliście. Jest to... hymn Ligi Mistrzów! Serio. Spodziewałabym się dosłownie wszystkiego, ale nie tego. I powiem więcej, Forestella powinni rokrocznie otwierać tym wykonaniem finał Champions League. Zdradzę wam też pewien sekret – śpiewają ten hymn zdecydowanie bliżej oryginału niż Edyta Górniak wykonująca polski hymn narodowy na mundialu w Korei. 


Nawiasem mówiąc, wybrałam właśnie hymn Ligi Mistrzów, bo mi się odblokowały wspomnienia z licealnych lat, kiedy to na naszych archaicznych sprzętach odtwarzaliśmy na przerwach ten utwór, ponieważ w okolicach 2010 roku stał się on w naszym kraju memem - po tym, jak ktoś wpadł na pomysł, żeby doszukać się w jego tekście polskobrzmiących słów, spośród których najsłynniejszym była KASZANKA. Dziś to już pewnie boomerski humor, ale ile żeśmy z tego kisnęli, to tylko my wiemy. 

DPR IAN - Dear Insanity

Przyszła pora na wykonawcę, którego usilnie proponowało mi kiedyś Spotify, a teraz przyszedł czas na was. No więc znowu wyjdę na nieogara, co to nie zna ciekawych postaci w muzyce, ale rzeczywiście go nie znałam do tej pory. Chodzi o artystę o pseudonimie DPR IAN. Miałam wysłuchać jego najnowszego dzieła pt. „Dear Insanity”. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ktoś włożył w tę produkcję sporo wysiłku, by maksymalnie odbić się od schematu piosenki typu „zwrotka – refren – zwrotka – refren”. Pełno tu też niebanalnych ozdobników, dziwnych wręcz dźwięków – no słychać napracowanko, które jednocześnie nie sprawia wrażenia przekombinowania. Plus wokal jest naprawdę świetny. 

Co prawda „Dear Insanity” nie podbiło mojego serca na tyle, bym się tą płytą całkowicie zachwyciła, ale piosenka „Peanut Butter and Tears” sama w sobie mnie oczarowała swoim niesamowitym klimatem i zdecydowanie będę jej słuchać jeszcze wiele razy.


Stray Kids - 5-STAR

Jak już kiedyś wspomniałam, jeśli chodzi o Stray Kids, to jestem ich ćwierćfanką – ogólnie nie jestem nimi szczególnie podjarana i ich twórczość, choć zetknęłam się z nią wiele razy, nigdy nie porwała mnie do tego stopnia, jak to było z innymi wykonawcami, aczkolwiek parę ich pojedynczych kawałków potrafiłam katować bez końca. „5-STAR” próbowałam słuchać już wcześniej, jednak SKZ przegrali wtedy z B.I., którego poznałam akurat w tamtym momencie, no i nie było szans, żeby ktokolwiek odciągnął moją uwagę od „To Die For”. Teraz dostałam od was okazję, by zapoznać się z pięciogwiazdkowym albumem jeszcze raz. 

Szczerze to nie jestem nim szczególnie zaskoczona albo jakoś szczególnie wstrząśnięta. Wydaje mi się, że faza zachwytu nimi może u mnie nadejść za kilka lat i za kilka płyt. A tymczasem moim faworytem okazała się piosenka „Collision”, która chyba będzie kolejnym kawałkiem Stray Kids do zapętlania, ponieważ żałuję, że trwa tak krótko, więc puszczam go od nowa, i tak po kilka razy z rzędu. 


Hua Chen Yu - Hope

A na „przedkoniec” przedstawiam album „Hope” Hua Chen Yu. Od pierwszych dźwięków zostałam wciągnięta w coś niesamowitego. Ta płyta jest tak niezwykła... Z jednej strony brzmi nowocześnie, z drugiej pełno w niej niebanalnych dźwięków wygrywanych na instrumentach tradycyjnych, co w połączeniu z ciepłym wokalem i językiem chińskim daje absolutnie zachwycającą kompozycję. „Hope” jest płytą dynamiczną i relaksującą zarazem. Uspokaja, ale nie nuży. Koi duszę i działa niemal tak samo dobrze jak moje ulubione składanki relaksacyjne. Hua Chen Yu wykorzystuje nawet te same instrumenty, które lubię sobie zapodać na odstresowanie. Właśnie dzięki nim moim faworytem jest trzeci utwór na tym krążku – tytuł jest po chińsku i znaki mi się wykrzaczają, więc po prostu sobie przesłuchajcie – będziecie wiedzieć, o który chodzi.  

Musicie też wiedzieć, że to właśnie ten album całościowo sprawił mi największą przyjemność w słuchaniu spośród wszystkich, które zaproponowaliście tym razem (nie licząc dwóch, które są niejako poza kolejnością, ponieważ znałam je już wcześniej). Mega mi się to podoba – nie pamiętam już, kto go zaproponował, ale ma u mnie propsy za wbicie się w gusta, które – jak widać po tym festiwalu narzekactwa – są cholernie wyśrubowane ;)


D.O. - Expectation

A na deser zostawiłam sobie dwa albumy, które bardzo dobrze znałam już wcześniej, więc są trochę poza kolejnością, ponieważ poświęciłam im zdecydowanie więcej czasu niż pozostałym. Pierwszy z nich to mini album D.O. z EXO pt. „Expectation”. EXO to jest grupa, którą znam tak średnio tbh, natomiast w ostatnim czasie strasznie mi się spodobała ich „Cream Soda”. No i tak się złożyło, że typ, co śpiewa „Baby, come closer (...)”, nagrał ostatnio bardzo przyjemną EP-kę. Z „Expectation” płynie niezwykłe ciepło, głównie za sprawą pięknej barwy głosu D.O. Słuchając tych piosenek, jest się w pewnym sensie ukojonym. To płyta o właściwościach otulających. Moim ulubionym kawałkiem jest najbardziej dynamiczne z całego zestawu „Lost”. 


The Rose - Dual

Drugim spośród dobrze mi znanych albumów jest „Dual” od The Rose. Pisałam o nim w tekście o moich przewidywaniach na tegoroczne Spotify Wrapped, ponieważ mam przypuszczenie, że The Rose pojawi się w czołówce słuchanych przeze mnie w tym roku wykonawców. „Dual” jest według mnie doskonałą płytą – o spójnym koncepcie, w którym każda piosenka jest swego rodzaju opowieścią. Przy tym słuchając tej płyty stale jest się zaskakiwanym. Nie wpadamy w stan, w którym wszystkie utwory zaczynają zlewać się w jeden. Do samego końca coś się na tej płycie dzieje, ciągle są w niej emocje. 

Wybór w tym wypadku jest dla mnie mega trudny, bo musiałabym wymienić dosłownie połowę kawałków z tej płyty. Ograniczę się do dwóch, bo między nimi po prostu nie potrafię wybrać, który uwielbiam bardziej. Są to „Cosmo” oraz „Wonder”.



***
Tym sposobem doszliśmy do końca. Dziękuję wszystkim, którzy dołączyli do zabawy i wpisali swoje propozycje. Jeśli chcecie dodać coś od siebie, śmiało wbijajcie do sekcji komentarzy. Mam nadzieję, że nie zmarnowałam waszego czasu :) Do następnego!

3 komentarze:

  1. Fajnie, że ten tekst trafił na blog. Choć równocześnie oznacza on nieuchronne odliczanie do końca tegoż bloga. Hehehe. Dostałam płytę Stefano lata temu na urodziny z racji mojej fascynacji wszystkim co włoskie. Takie tam w większości italo disco. Sam Stefano uważa wydanie tej płyty za nietrafiony krok. Jak opowiadał w wywiadach i w książce w formie wywiadu-rzeki pt. "Taniec. Moje życie", do nagrania tej płyty namówiono go na fali początków popularności. A on jako młody chłopak wszedł w to wtedy w ciemno, z ciekawości. Bez doświadczenia wokalnego i bez wpływu na kształt płyty. Jemu samemu się to nie podoba na tyle, że nie gra tych piosenek na swoich koncertach. Teraz gdy jest już bardziej doświadczony jako muzyk i wokalista planuje podobno wydanie płyty bardziej świadomie. Mają na niej być utwory w języku sycylijskim. Coś bardziej z charakterem i duszą. A co do piosenek z tej debiutanckiej płyty to na yt poza tytułową "Cin cin amore" oraz anglojęzyczną "Another Minute" można znaleźć jeszcze duet z wokalistką Patti pt. "Candy". No i jeszcze jak się zna tytuły piosenek to można znaleźć i inne z tego krążka. Ktoś wrzucił je przed laty na yt. Jak się wpisze Stefano Terrazzino i te tytuły to wyskoczą. Są to: 'Twist In My Sobriety" (cover), "Pasion Amore", "La luce vera del tuoi occhi", "Forever and a day", "Per sempre con te". Tych piosenek na płycie było chyba 10. Nie pamiętam, bo już dawno nie słucham. Niemniej miłość do języka włoskiego i sympatia do Stefano mi pozostała. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę Wiśnio, że nastawienie do polskiej muzyki masz podobne jak do polskich seriali. ;) Płytę Stefano zaproponowałam trochę tak pół żartem, pół serio, z przymrużeniem oka. :) Swoją drogą jeszcze jedna piosenka z tej płyty pt. Sei la mia ombra była kiedyś na YT tyle, że podpisana jakoś inaczej tzn. nie tytułem i nie mogę jej jakoś znaleźć. Tę akurat piosenkę mogłaś kiedyś słyszeć. A to dlatego, że była wykorzystana w serialu "Samo życie". W odcinku z "włoskim" ślubem Agnieszki i Pino. :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Skoro to jeden z tekstów pożegnalnych to zastanawia mnie kiedy będzie kolejny. I jaki... Czy będzie to jeden z tekstów na zamówienie czy recenzja jakiegoś serialu? Ja np. dopiero co obejrzałam mini serial na Netflix pt. "Światło, którego nie widać". To pierwszy od baaardzo dawna serial amerykański, który mnie przyciągnął przed ekran. Może to kwestia tego, że jest to serial na podstawie książki, a to jednak sprawia, że historię buduje się inaczej. A z seriali niezachodnich to urzekł mnie krótki indonezyjski serial "Dziewczyna z papierosem". Też dopiero co trafił na Netflix i właśnie go skończyłam. Obie produkcje to złożone, intrygujące opowieści. Swego czasu właśnie ze względu na interesujące zawiązanie akcji i założenia tematyczne myślałam czy nie oglądać "Adim Farah". Pomyślałam też, że może jednak Demet Ozdemir postanowiła poprowadzić swoją karierę w ambitniejsze rejony. Niemniej po obejrzeniu kilku zwiastunów i fragmentów promocyjnych zwątpiłam. Zobaczyłam, że idzie to w stronę zgranego romansu kryminalnego i zrezygnowałam. Chyba, że kiedyś będzie mi się bardzo nudziło, to może wtedy zerknę... :))

    OdpowiedzUsuń

Chcesz podzielić się swoją opinią? Nie zgadzasz się z moją? Śmiało! Napisz komentarz :)

Copyright © Wiśnia w multiwersum seriali , Blogger