×

Rzeczy, których nie rozumiem w uniwersum gejowskich romansideł z Tajlandii

Oczywiście początkowo ten tekst miał wyglądać inaczej, już nie wspominając o tym, że miał być wcześniej, ale tak właśnie wygląda moje powolne odchodzenie z tego bloga. Po kilku modyfikacjach i zmianach koncepcji stanęło na tym, że będzie to pewnego rodzaju podsumowanie / luźny zbiór moich obserwacji ze świata tajskich BL-ów (tych mainstreamowych), który jest specyficzną częścią przemysłu rozrywkowego, dla niektórych z pewnością szokującą i kontrowersyjną (lubię sobie wyobrażać miny tych, co narzekają na Netflixa "bo w każdym serialu wciskają homo-wątki", na widok tego, co i w jakich ilościach kręci się w Tajlandii...), a dla mnie samej - ciekawą i wartą choćby pobieżnego poznania. 

Uniwersum gejowskich romansideł (będę używać tego określenia, ponieważ nie uważam go za pejoratywne czy obraźliwe, a w moim odczuciu w pełni oddaje to, czym są dramy BL) poznałam mniej więcej w momencie swojej największej załamki i pierwszych prób poważnej walki z tą załamką. Mówię o tym nie bez przyczyny, bowiem zaczęłam się ostatnio zastanawiać, jak bardzo antydepresanty wpływały na moją percepcję, kiedy oglądałam Cutie Pie, bo wtedy mi się podobało, natomiast teraz uważam, że chyba mnie coś uderzyło w łepek xD W każdym razie od tamtego czasu zdarzyło mi się obejrzeć jeszcze parę BL-ów, a media społecznościowe pozwoliły mi spojrzeć na nie w szerszym kontekście. BL-e są bowiem czymś więcej niż po prostu serialami, których fabuła opowiada o perypetiach osób orientacji homoseksualnej. To osobna gałąź rynku, która generuje potężne zyski poprzez kontrakty reklamowe, eventy promocyjne i inne rzeczy, zaś seriale same w sobie są jedynie punktem wyjścia - zaczepieniem widza i zwróceniem jego uwagi, tak by pozostał z bohaterami danego tytułu dłużej niż do finałowego odcinka. A w tym czasie wydał trochę pieniędzy. 

Pole swoich dzisiejszych dywagacji zawężam właśnie do tego mainstreamowego tajskiego BL, które uważam za kuriozum warte poświęcenia mu uwagi. Uważam, że w całym serialowym multiwersum jest i powinno być miejsce na gejowskie romansidła, zarówno na te, które wnoszą coś pozytywnego i skłaniającego do refleksji nawet najbardziej zaciegłego heteryka, jak i te, które są produktem mającym na celu przyciągnięcie do ekranu widzów zainteresowanych głównie scenami NC (czyt. r-u-c-h-a-n-i-e-m). Bo większa różnorodność pozwala nam dokonywać lepszych wyborów i wyraźniej dostrzegać różnice między paździerzem a czymś wartościowym. 

Nie będę więc przypierdalać się wszystkich BL-ów i punktować ich pod względem fabularnych niedociągnięć, przesłodzonych w opór ścieżek dźwiękowych czy nawet coraz odważniejszych, nieuchronnie zmierzających do poziomu "pomarańczowego youtube'a" scen rozbieranych, za to mam chęć podzielić się z wami moimi wątpliwościami co do specyficznej narośli, jaką jest cały ich komercyjny aspekt i monetyzowanie BL-ów w absolutnie wyrachowany sposób. Bo jedno gejowskie romansidło to czasem tysiąc sposobów na zarobienie kasy, a aktorzy stają się chodzącymi słupami reklamowymi, niewolnikami swojego wizerunku i - powiedzmy to wprost - produktami swoich agencji managementowych. 

Z moich obserwacji wynika, że aktorzy BL właściwie nie funkcjonują jako pojedyncze jednostki, są za to w ustalonych parach, a pary w grupach. I o ile podział na grupy jest jeszcze całkiem zrozumiały, bo w końcu wytwórnie obsadzają swoje produkcje ludźmi, którzy podpisali z nimi kontrakt. Ale już podział na pary jest jak dla mnie z leksza chory. No bo tak - zawiązuje się duo Iksiński z Igrekowskim i sobie grają razem w jakimś serialu (na tym etapie jest jeszcze normalnie). Ale potem wokół tego robi się co najmniej dziwna otoczka, a niekończące się eventy promocyjne i to, co się na nich odpierdala, wyglądają trochę jak przedłużenie fabuły, trochę jak romans w prawdziwym życiu, a trochę jak chuj wi co. I przez to pierdyliard ludzi ma potem fiksum dyrdum, że oNi Są zE SObĄ naPraWdĘ OeMDżi jaK sŁoDKo. A na tym fiksum dyrdum buduje się imperium. Iksiński i Igrekowski chodzą na kolejne eventy. Potem ich obsadzają w jakimś innym serialu. I w filmie. I w reklamie kocich smaczków. I jeszcze koncertują razem (do koncertów wrócę później). I chodzą na jeszcze więcej eventów. I tak w koło Macieju, do porzygu. Finansowo na pewno im się to opłaca. Ale ciekawa jestem, ilu z tych aktorów po powrocie do swoich domów pada na ryj ze zmęczenia - nie tyle fizycznego, co z psychicznego i emocjonalnego wyczerpania. 

A potem przychodzi taki moment, że Iksińskiemu i Igrekowskiemu kończą się kontrakty, z kontraktami zaś wygasają tak wspaniale odgrywane - również poza ekranem - uczucia. Przestają się obserwować na socialach (znak tych pojebanych czasów), pojawiają się na eventach pojedynczo, rozchodzą się na dwie strony świata, a ludzie w komentarzach lamentują, bo tyle się napisali o prawdziwej miłości, tyle narobili editów, a to wszystko teraz o kant dupy potłuc. 

Ja nie wiem, czy w XXI wieku naprawdę trzeba komuś tłumaczyć, na czym polega praca aktora? Że to, co odgrywa na scenie/ekranie, nie musi się pokrywać z rzeczywistością? Że ktoś może jednocześnie grać geja i być entuzjastą kobiet w realu? Że chemia, która działa na planie zdjęciowym, nie musi się kończyć w łóżku któregokolwiek z nich? Najwyraźniej tak, bo czytając komentarze miewam wątpliwości, czy część fanów wie, że aktor gra to, co mu napisali w scenariuszu. I że to, w jakim stopniu będziemy w stanie uwierzyć, że jest tą wymyśloną osobą, a nie samym sob, zalezy nie od tego, czy ma coś do tego drugiego aktora w realu, tylko od jego umiejętności wczucia się w postać. THIS IS ACTING! A ludzie dalej się na to nabierają, dalej shipują bez opamiętania nie tylko postaci fikcyjne, ale i prawdziwych ludzi. I to stąd się wzięła ta cała promocyjna szopka - bo ktoś wyczuł piniądz w tym, że ludziom się miesza w głowach i nie odróżniają prawdy ekranowej od zwykłego życia. Nawet się temu nie dziwię, że monetyzowanie Iksińskich i Igrekowskich dochodzi do granic absurdu. Widzowie z delulu sami sobie wyhodowali tę narośl, która czasem przerasta pierwotne dzieło. A potem płaczą, kiedy kolejny wydumany ship im się rozleci. 

Abstrahując już od tego, co napisałam wcześniej, dodam, że takie parowanie na więcej niż jedną produkcję jest po prostu nudne i monotonne. Już dawno temu, chyba nawet przy okazji turkiszy wspominałam, że nie jestem zwolennikiem ponownego obsadzania pary aktorów, która niedawno grała ze sobą w innym serialu/filmie. Nic mi do tego, ale szczerze - nie rozumiem ludzi, którzy chcą oglądać wciąż tych samych ludzi w niemal takich samych okolicznościach, tylko innym anturażu. Co jest ciekawego w ciągłym patrzeniu na te same za przeproszeniem ryje, tylko z pozmienianymi imionami? Ludzie z delulu jeszcze mocniej się przez to zafiksowują na punkcie tego jednego shipu, a potem marudzą, że im nie odpowiadają życiowi partnerzy tych aktorów, bo ta para z serialu była lepsza. I tak, macie rację - środowisko fanowskie uważam za toksyczne. Naturalnie nie całe, bo wciąż wierzę w to, że są wśród odbiorców ludzie, którzy nie postradali zmysłów, ale lektura komentarzy i świadomość liczby rozmaitych, przegiętych na maksa fanfików utwierdzają mnie w przekonaniu, że nas, normalnych, jest mniejszość. Powiedziawszy to z poczuciem wyższości, przechodzę do dalszej części wywodu.

A po chuj w ogóle są te dziwne trasy pseudo koncertowe? Dobra, wiem, źle sformułowałam to pytanie - oczywiście odpowiedź brzmi: dla pieniędzy. Ale co poza tym? Kto w ogóle wymyślił takie coś, żeby w ramach promocji serialu zgarniać wszystkich ziomków z głównej obsady, poprzebierać ich w jakieś szmatki (które czasem wyglądają jak z sexshopu, takie są fakty) i kazać im śpiewać i tańczyć na scenie, choć tak po prawdzie to oni wcale nie są w tym szczególnie dobrzy (poza jakimiś wyjątkami typu Jeff Satur czy NuNew). Z jednej strony brzmi to jak opis Eurowizji, a my przecież uwielbiamy ten kicz i atmosferę konkursu piosenki trzeciej kategorii. Z drugiej jednak uważam, że to po prostu jeden wielki absurd. No weźcie, powiedzmy że na fali popularności serialu obsada Ojca Mateusza rusza w trasę koncertową - najpierw ksiądz (ubrany w skórzaną sutannę) zapierdala po scenie na rowerze, a potem tańczy układ wraz z policjantami sandomierskiej komendy i gosposią Natalią, w międzyczasie zaś są jeszcze jakieś scenki z serialu, ale odgrywane na żywo (np. ekscytująca partyjka szachów przerwana wkroczeniem Natalii z ciastem). Tak, wiem, że wybrałam możliwie najbardziej idiotyczny przykład, ale te wszystkie kinporszowe czy kjutipajowe trasy też, szczerze mówiąc, wydają mi się idiotyczne. Nie ma w tym szczerości, tylko ciąg dalszy udawania, pompowania balonika i nabijania kasy, co sprawia, że jest to w mojej ocenie potworny przerost formy nad treścią, która ginie pod nakładanymi warstwowo piórami, cekinami i brokatem. Moja konkluzja jest taka, że BL-owy mainstream to chyba najbardziej przeruchana przez komercję gałąź rozrywki. 

Zdaję sobie sprawę z tego, że być może ten tekst to jeden wielki chaos, natomiast czułam dużą potrzebę podzielenia się z wami tymi wszystkimi spostrzeżeniami. Teraz możemy sobie o tym porozmawiać - co was wkurwia w tajskich BL-ach, co wam się w nich podoba (oprócz chłopów xD), dokąd waszym zdaniem zmierzają? Czekam na komenty pod tym postem i na fejsbuczku. 

11 komentarzy:

  1. Witaj Wiśnia. Nie wiem czy mam prawo pisać, bo BL z zasady nie oglądam, po prostu tematyka mnie nie interesuje. Mimo wszystko o BL coś tam wiem, bo ciągle trafiam na tego typu dramy na różnych stronach z dramami. Zwykle mają mnóstwo obejrzeń i najwyższe noty. Np na mydramalist kończy się jakaś BL drama i ludzie z rozkoszą ją wychwalają jeśli ma happy endem, dają jej 10 punktów, bo to takie "arcydzieło". Jeśli chodzi o tajskie dramy to tzw "normalne" z parą heteroseksulną można obejrzeć z taką rzadkością, że prawie ich ze świecą można szukać. Ktoś by mógł pomyśleć, że w Tajlandii 90 % ludzi to geje. Wcale tak nie jest, ale BL najlepiej się sprzedają wśród zagorzałych fanów. Tak naprawdę fanek, bo to kobiety/dziewczyny je oglądają. Czyli to typowa fantazja na temat związków dwóch mężczyzn, o których nie mogą mieć pojęcia, bo są kobietami. I chyba o to w tym wszystkim chodzi, że to coś co fani mogą fantazjować, bo ich nie dotyczy. Jeśli chodzi o shipowanie aktorów to z parami aktor i aktorka jest przecież ten sam tak naprawdę niezdrowy koncept. Fani znają malutki procent życia aktorów, reszta to wykreowana przez agencje/menadżerów fantazja na sprzedaż. Ale fani ciągle to kupują i nabijają sakiewki producentów tego produktu- "aktora", "pary". Jednak być może BL rozpala większe namiętności, niż nudna para homoseksualna i na dowód tego mam taką historyjkę. Jakiś czas temu przeczytałam informację z mediów koreańskich o pasażerce samolotu, która tak przeżywała czytanie mangi o BL, że obsługa samolotu myślała, że ma gorączkę, bo była cała rozogniona i płakała. Chcieli jej udzielić pomocy medycznej. Czasami ludzie kompletnie odpływają od rzeczywistości. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdyby do pisania o czymś było jakieś prawo, to ja łamałabym je nagminnie, więc dzięki, że jednak zdecydowałaś się napisać ten komentarz, bo jest on naprawdę merytoryczny. O jak mnie irytuje, jak ktoś ocenia cokolwiek na 10, bo był happy end - nieważne, że serial nie miał jakiegokolwiek sensu, a gra aktorska to jakiś żart - był happy end, najlepiej z weselichem, i od razu dycha! Może po raz kolejny wyłazi ze mnie jakiś snobizm, ale kurde blaszuszka - niektórym to naprawdę niewiele trzeba, żeby ich kupić.
      Z "normalnymi" tajskimi serialami (u nich to się chyba nazywa lakorn) też miałam niewiele styczności, bardziej na zasadzie, że coś gdzieś mi się wyświetliło, ale nigdy mnie to nie przyciągnęło, bo w tych fragmentach hulających gdzieś tam rozgrywa się po prostu jakaś patologia - plaskacze, krzyki kobit, zdrady na każdym kroku, a mnie po prostu nie "bawią" takie rzeczy.
      Historia o amatorce mangi bardzo ciekawa, pewnie to była fujoshi rozpalona jakimś mocnym yaoi. Oj masz rację, ludzie odpływają...
      Pozdro :D

      Usuń
  2. Dobry tekst. Taki trochę w starym stylu niepoważnych recenzji. :) Krótko, zwięźle i na temat. Jakoś nigdy nie odważyłam się obejrzeć niczego tajskiego, ale tekst bardzo interesujący. Osobiście jak oglądam jakiś serial, zwłaszcza dłuższy to lubię sobie poczytać o występujących w nim aktorach, ale raczej w kontekście zawodowym i około zawodowym czyli np. innych projektów, w których biorą udział czy działalności charytatywnej itp. Prywata raczej mnie nie interesuje. Zaburzanie proporcji między tym co w świecie fikcyjnym, a tym co w realu jest dla mnie niezdrowe. Bardziej podatnym na sugestię odbiorcom robi to wodę z mózgu. Skoro nawet bez tej całej otoczki promocyjnej ludzie lubią sobie wkręcać jakieś big love między parą głównych aktorów to co dopiero przy takim przebodźcowaniu. We wspomnianym przez Ciebie tureckim środowisku serialowym, mimo mniejszej skali, też bywa dziwnie. Mnie np. ostatnio zdumiewało zafiksowanie jednej osoby w komentarzach pod nowym serialem Kerema Bursina. Były to komentarze po polsku więc nie ma opcji, że nie wyłapałam jakiegoś niuansu językowego. Mianowicie osoba komentująca kąśliwie pisała tam o partnerującej Keremowi na ekranie Hafsanur Sancaktutan. Oburzała się scenami z serialu, że Hafsa "poluje" na niego itp. Może to się wydawać zabawne, ale gdy widzi się to niemal pod każdym filmikiem z serialu to już trochę dziwne. Zwłaszcza, że każdy kolejny komentarz był ostrzejszy. Że Kerem Bursin i Hande Ercel są razem i Hafsa ma dać im spokój i takie tam. To jest ewidentny dowód na to, że są ludzie, którym świat serialowy miesza się z rzeczywistym. Przykre to i trochę przerażające. A tak żeby zakończyć bardziej optymistycznie to właśnie czekam na nowy turecki film na Netflix pt. "Ostatnie wezwanie do Stambułu". Główne role grają tam Beren Saat i Kivanc Tatlitug. I jest to wielki powrót lubianego duetu na ekran. W tym przypadku po ok. 15 latach więc spoko. Po takiej przerwie można ich razem obejrzeć z przyjemnością. Gdyby częściej grali ze sobą pewnie nie byłoby to właśnie już takie interesujące. Zobaczymy 24 listopada co wyszło z tej ponownej współpracy. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obecnie właśnie Kerem Bursin i Hande Ercel rozpalają takie emocje, a jeszcze do niedawna taką parą z ekranu byli Baris Arduc i Elcin Sangu, z którymi było dokładnie to samo - ingerowanie w prywatność, imaginowanie sobie nieistniejących rzeczy, komentarze odnośnie do ich partnerów życiowych i takie tam. Jak zweryfikowało życie, Arduc niezmiennie jest z kobietą, z którą był związany już za czasów Kiralika, chyba nawet doczekali się potomstwa.
      Widziałam zwiastun tej produkcji z Saat i Tatlitugiem. Takie właśnie reuniony mają dla mnie sens - po dłuższym czasie, nie na fali obecnej popularności, lecz po latach samodzielnych karier, innych rolach, różnych ścieżkach zawodowych. Wtedy taki powrót smakuje inaczej - jest co porównywać, np. to jak grali ze sobą kiedyś, a jak teraz odnajdują się w ekranowej parze. Myślę, że dla wszystkich, ktorzy ich pamiętają z Aski Memnu będzie to ciekawe doświadczenie.
      Pozdrowienia :)

      Usuń
    2. Mimo, że "Zakazaną miłość" oglądałam wyrywkowo to ten film mnie ciekawi. Niemniej bardzo lubię oglądać aktorów i aktorki w różnych "zestawieniach", różnych duetach. Fajnie jest obserwować jak w zależności od partnera na planie buduje się inna chemia. I jak pozwala to aktorom pokazać się od innej strony, używać innych środków aktorskich itd. A tak jeszcze w kwestii tych wspomnianych w tekście koncertów to czytając to, od razu przypomniał mi się jeden taki przypadek z latinwoodu. W serialu "Zbuntowani" grupa młodych bohaterów zakłada zespół muzyczny. I w realu grający ich aktorzy też koncertowali jako RBD. Tyle tylko, że w tym przypadku to trwało (a nawet chyba nadal trwa) długo po zakończeniu serialu, bo oni byli akurat w tym muzykowaniu całkiem nieźli. Tak na marginesie, droga Wiśnio, gratuluję przekroczenia miliona odsłon na blogu. ;) Fajnie, że udało się przekroczyć tę magiczną liczbę zanim zakończysz działalność blogową. Pozdrawiam :))

      Usuń
    3. "Last call for Istanbul" obejrzałam zaraz w piątek, w dniu premiery. Bardzo przyjemnie mi się go oglądało. Z uczuciem takiej lekkości i dobrej energii. Film zapunktował u mnie już na starcie fajną animowaną czołówką. Miałam skojarzenie z "miejskimi" filmami Woodiego Allena. Plusik też za turecki film nie dziejący się standardowo w Stambule. Beren i Kivanc po latach - super - swoboda i naturalność. Oboje rozwinęli się aktorsko przez lata. Zwłaszcza u Kivo widać tę różnicę, zważywszy, że przeszedł do aktorstwa z modelingu. Ogółem, udany powrót na ekran sprawdzonego duetu. P.S. Co do Twojego ostatniego wpisu na fb to te stereotypy co do Turcji bardzo widać też właśnie w odbiorze tureckiej kinematografii. Częste są poglądy, że turecki przemysł filmowy to coś gorszego niż zachodnie. Że tureckie filmy są słabe, że tam nie powstają dobre filmy. Stereotypy co do seriali z Dizilandu to jedno, ale te na temat filmów to drugie. Sporo tego można przeczytać na filmwebie, w komentarzach pod tureckimi filmami. Np. że kino propagandowe, manipulujące i takie tam. Takie opinie są np. tam pod filmami: "Szczęśliwej podróży", "Źródło nadziei". A są też stwierdzenia o negatywnym nastawieniu do Turcji i Turków, które są niczym nieuzasadnione. Pewnie są tak głęboko zakorzenione, że nawet nie wiadomo gdzie i w czym miały swój początek.

      Usuń
  3. Droga Wiśnio! Właśnie przeczytałam Twój tekst podlinkowany na fb. Do Turcji i Turków zawsze miałam neutralny stosunek. Za to do seriali znad Bosforu musiałam się długo przekonywać. Teraz lubię sobie czasem obejrzeć coś dobrego stamtąd. Miniony weekend miałam np. pod znakiem tureckich filmów: "Ostatnie wezwanie do Stambułu", "10 dni z życia dobrego człowieka", "10 dni z życia złego człowieka". Teraz czekam na trzeci z tego cyklu. A póki go nie ma to zabrałam się wreszcie za serial "Czekając na słońce". Bardzo odprężający. Pisząc tu kiedyś jego recenzję zrobiłaś to po obejrzeniu dokładnie połowy. Ja zamierzam zobaczyć całość. Natomiast już teraz stwierdzam, że Bursin to jednak jest jak wino. Im starszy tym lepszy. Po pierwsze jako aktor, choć talent zawsze miał. A po drugie zdecydowanie z wiekiem jest coraz atrakcyjniejszy. Brzydki nigdy nie był, ale z czasem nabrał wyrazistszego rysu. Tak na zakończenie to nie zdziwi mnie za jakiś czas kolejna relacja z tych "Spotkań z kulturą". Tym razem o Korei Południowej. :) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za przeczytanie tego tekstu. Był on dla mnie ważny, aczkolwiek oczywiscie nie dotarł tam, gdzie chciałam, żeby dotarł, bo do zakutych łbów generalnie trudno się dostać. No cóż, może kiedyś zaryzykują.
      A Kerem Bursin dużo rzeczy wypracował przez lata kariery, bo jeszcze za czasów Gunesi Beklerken grał z taką dość sztuczną manierą, a w późniejszych produkcjach udało mu się tego pozbyć, a przynajmniej zmniejszyć. Nie nazwałabym go wybitnie utalentowanym, ale za to pracowitym, nie spoczywającym na laurach i dążącym do tego, żeby z każdą kolejną produkcją zaprezentować się lepiej.

      Usuń
    2. Mnie Kerem przekonuje swoją grą. Totalnym, drewnianym beztalenciem, jakich wiele, na pewno nie jest. A dostrzec swoje niedociągnięcia i chcieć nad nimi pracować to jest coś. Taka postawa jest godna uznania. Tyczy się to zresztą każdej dziedziny. Tak pracy w zawodzie aktora, jak i np. przewalczenia własnych uprzedzeń. Twój tekst przeczytałam z przyjemnością i zaciekawieniem. Nie wiedziałam np., że śluby religijne w Turcji nie mają żadnej mocy prawnej. Myślałam po prostu, że są tam mniej popularne (bo państwo laickie), ale, że mimo wszystko są uznawane prawnie. Chętnie poczytam więcej Twoich poważniejszych tekstów. Nawet o tym zapowiadanym spotkaniu z kulturą hiszpańską. Zwłaszcza, że lubię też seriale z Hiszpanii. A i Tobie zdarzyło się tu na blogu czasem napisać coś o serialach hiszpańskich. ;) Jeszcze raz pozdrawiam.

      Usuń
  4. Od dłuższego czasu wiadomo, że Twoja przygoda z tym blogiem powoli się kończy. A teraz jeszcze okazuje się, że pracę nad tłumaczeniem tureckich seriali kończy jedna ze stron. Mowa o osobie tłumaczącej serial "Aile". Przetłumaczonych zostało tylko 8 odcinków, a potem nastąpiła długa przerwa. Teraz niestety okazało się, że dalszych tłumaczeń nie będzie. Rozumiem, że czasem sytuacja zewnętrzna zmusza do pewnych kroków. Niemniej jednak miałam cichą nadzieję choć na dokończenie pierwszego sezonu. Teraz pozostaje liczyć na to, że ktoś inny przejmie to tłumaczenie lub, że serial z uwagi na popularność trafi u nas do tv. Zresztą podobnie mogłoby być z serialem "Ya cok seversen". Pewną na to szansę dają nagrody "Złotego Motyla" jakie oba te seriale zdobyły na wczorajszej gali. "Aile" zdobyło nagrodę za najlepszy duet na ekranie dla Serenay Sarikaya i Kivanca Tatlituga. Natomiast "Ya cok seversen" aż trzy. Dla najlepszej serialowej komedii romantycznej, dla najlepszego aktora w serialowej komedii romantycznej dla Kerema Bursina i dla najlepszej aktorki w serialowej komedii romantycznej dla Hafsanur Sancaktutan. Fajnie jest dowiedzieć się, że ogląda się nagradzane seriale, bo to uświadamia człowiekowi, że ogląda dobre rzeczy, a nie paździerze. :)))

    OdpowiedzUsuń
  5. Wobec przerwania tłumaczeń "Aile" aktualnie do oglądania z tureckich rzeczy zostało mi nadrabianie "Gunesi Beklerken". Naprawdę fajny serial i żałuje, że tak długo zwlekałam z jego obejrzeniem. Widzę w nim sporo plusów - dobra gra aktorska, poza trudnościami życiowymi i perypetiami uczuciowymi bohaterowie mają swoje pasje. Np. rysowanie czy sport. W ogóle sport jest ważnym elementem składowym tego serialu. A do tego jeszcze wiarygodnie grane sceny dramatyczne. Nawiasem mówiąc np. Kerem Bursin już kilka razy dostał do zagrania postać z rysą na życiorysie i trudnymi doświadczeniami z przeszłości. Nawet ostatnio w YCS tak było. Jego bohater, Ates wraca do domu rodzinnego po latach samotnego życia. Jest to istotne w serialu, bo nawet w tym domu, do którego wraca wisi obraz "Powrót syna marnotrawnego". A tak jeszcze w kwestii powrotów to właśnie się dowiedziałam, że na mały ekran powróciła historia z "Zakazanej miłości". Tym razem w formie filmu pt. "Bihter". Można go zobaczyć na platformie Amazon Prime Video. Może kiedyś zerknę, z ciekawości.

    OdpowiedzUsuń

Chcesz podzielić się swoją opinią? Nie zgadzasz się z moją? Śmiało! Napisz komentarz :)

Copyright © Wiśnia w multiwersum seriali , Blogger