×

Co mnie wkurza w k-popie

W swojej finałowej serii postanowiłam napisać o tym, co mnie wkurza w k-popie, a konkretnie w światku k-popowego przemysłu, z którym wiąże się nie tylko to, co widzimy najwyraźniej, czyli kolorowe teledyski i obłędne choreografie, ale też mnóstwo paskudztw pochowanych w zakamarkach.  Zdążyliście zauważyć, że koreańska muzyka rozrywkowa podbiła w ostanich latach moje serce, natomiast fakt, że słucham k-popu i mam swoich ulubionych wykonawców, na których merch i albumy wydaję swoją ciężko zarobioną kasę, nie oznacza, że akceptuję krzywe akcje, jakie dokonują się na k-popowym poletku. Będzie to tekst o charakterze pierdololo pisanego z perspektywy laski, która stoi sobie gdzieś na uboczu i obserwuje to popieprzone uniwersum idoli, wielkich firm za nimi stojących oraz szalonego fanbase'u, dlatego z góry przepraszam za ewentualne nieścisłości czy błędy wynikające z niewiedzy. Jednocześnie dodam, że to ostatnie bóldupczenie na tym blogu, bo w pozostałych dwóch tekstach pożegnalnych będą już tylko wspominki i sentymenty ;)

Muzyka wewnątrz kapitalistycznej machiny

Zacznę mój wywód od dość nietypowego odniesienia. Otóż w 2001 roku duet Daft Punk wydał album pt. Discovery, a dwa lata później miała miejsce premiera filmu anime Interstella 5555, który jest ni mniej, ni więcej jak jednym długim klipem do całej płyty. Fabuła tego anime to historia szalenie popularnej grupy muzycznej z innej planety, której sława sprawia, że chciwy właściciel wielkiej ziemskiej wytwórni postanawia porwać jej członków, sprowadzić ich na naszą planetę, a następnie kosić na nich hajs. Muzycy trzymani w stanie nieświadomości przechodzą wizualną metamorfozę (np. ich naturalnie niebieska skóra zostaje pomalowana tak, żeby wyglądali jak biali, ziemscy ludzie), ich pamięć zostaje zmodyfikowana, a następnie - już po praniu mózgów - zespół pod nazwą The Crescendolls rozpoczyna ziemską karierę, która rozwija się w zawrotnym tempie. Jednak granie pod przymusem nie sprawia muzykom żadnej przyjemności i czują się raczej jak niewolnicy tłustego kota z wytwórni. Bardzo wam polecam to anime, można je znaleźć na YT bez najmniejszych problemów, trwa godzinę z minutami i nie ma dialogów, ponieważ wszystko opowiedziane jest muzyką z Discovery. Dodam jeszcze taki smaczek, że kiedy w tle słyszymy Veridis Quo, na ekranie mamy przerażającą moim zdaniem scenę jakiegoś popieprzonego rytuału, w którym ten właściciel wytwórni próbuje złożyć członkinię The Crescendolls w ofierze (#creepyAF). 

Dlaczego w ogóle o tym wspominam i co to ma wspólnego z tematem tego tekstu? Właśnie to konkretne anime przychodzi mi na myśl za każdym razem, kiedy zaczynam zastanawiać się nad złymi mechanizmami we współczesnej muzyce rozrywkowej, a raczej w muzycznym biznesie. Bo nie da się ukryć, że muzyka wrzucona do wnętrza kapitalistycznej maszyny to nierzadko wyzysk utalentowanych ludzi i robienie ze sztuki produktu, który ma przede wszystkim dobrze się sprzedać. A k-pop w swoim najbardziej komercyjnym, mainstreamowym wydaniu to w mojej opinii jeden z doskonałych przykładów takiego właśnie kapitalistycznego podejścia. Niczego nie sugeruję i nie chcę też zabrzmieć jak te dziwne typki z TikToka czy reelsów na Instagramie, które każdą pierdołę potrafią opakować w mroczną i tajemniczą narrację pod nazwą "teoria spiskowa". Po prostu czasem trudno oprzeć się wrażeniu, że wykonawcy w grupach k-popowych są mocno eksploatowani, wręcz do granic swoich możliwości, uwiązani kontraktami z wytwórniami, które wzbogacają się na ich pracy. Z drugiej strony oczywiście nikt ich nie porywał z obcych planet, aczkolwiek podpisując umowy w bardzo młodym wieku, będąc pod wrażeniem wizji wielkiej kariery, sławy i realizacji marzeń, nie zawsze jest się świadomym wszystkiego, z czym się taki kontrakt wiąże. 

Tak czy inaczej uważam, że artystom k-popowym należą się ogromne wyrazy uznania, bo praca, jaką wykonują, czyli wszystko to, czego nie widzimy, a przez co przechodzą, zanim wejdą na scenę, to sport wyczynowy. Treningi doskonalące każdy aspekt składający się na późniejszy występ sceniczny, trwające miesiącami, a nawet i latami przygotowanie, zanim grupa w ogóle zadebiutuje, a przy tym konieczność utrzymywania nienagannego wizerunku (co w teorii wydaje się w porządku, a w praktyce dochodzi do granic absurdu, bo nawet fajka zapalić nie można, nie wspominając już o randkowaniu na legalu) oraz ciemne strony popularności, jak np. ogromna presja, poddawanie się różnym zabiegom upiększającym, żeby być we właściwym kanonie piękna czy bycie nękanym przez powalonych psychofanów i antyfanów (o czym piszę trochę dalej). Trzeba mieć naprawdę mocną psychę, żeby przetrwać w takim środowisku (a znamy, niestety, przypadki, kiedy ci wspaniali, utalentowani ludzie po prostu nie wytrzymują). Dlatego artystów k-popowych darzę dużym szacunkiem - nawet jeśli słucham tylko wybranych wykonawców, to podziwiam ich wszystkich, właśnie za tę wytrwałość i ciężką pracę. 

Czekam, aż za jakiś czas - może za 10, 20 lat, a może jeszcze później - na światło dzienne zaczną wychodzić wszystkie skrzętnie dziś skrywane tajemnice. Bo ta iluzja perfekcyjności musi się kiedyś skończyć. Jestem pewna, że kiedyś dowiemy się rzeczy, o których się fizjologom nie śniło.

Odpały fanbazy

Ale o ile działalność wytwórni i komercjalizacja muzyki jest zjawiskiem występującym na całym świecie, nie tylko na rynku południowokoreańskim, tak z k-popem wiąże się też dużo bardziej patologiczne zjawisko, a mianowicie absolutnie popieprzone środowisko fanowskie, które wydaje mi się być na zupełnie innym poziomie, niż odklejeni fani gdziekolwiek indziej. Rzecz jasna tylko część fanbazy ma kuku na muniu, a reszta jest zupełnie normalna, ale ten odsetek z wyraźnymi problemami natury psychicznej daje się we znaki idolom i zniekształca obraz całej społeczności miłośników k-popu. Cały absurd tej chorej części fanbazy polega na swoistej dychotomii spierdolenia - idole albo są seksualizowani, albo infantylizowani. Albo jedno i drugie naraz. 

Co do seksualizowania, to oczywiście nie mam na myśli tego, że ktoś powiedział o kimś, że jest przystojny, atrakcyjny, albo że ma zajebistą klatę (w końcu po coś chodzą na tę siłkę, a potem eksponują rzeźbę). No ale są jakieś granice w okazywaniu uwielbienia dla walorów aparycji. A idole często bywają adresatami obleśnych, odklejonych, nasyconych erotyzmem komentarzy lub trafiają na Wattpada jako bohaterowie chorych opowiastek z sobą w charakterze obiektu seksualnego. Dobrym przykładem prezentującym zaledwie wierzchołek tej góry lodowej, jest seria prowadzona na kanale BuzzFeed Celeb, w której zaproszone gwiazdy czytają wybrane sprośne wpisy z X (dawniej Twittera) i próbują je jakoś skomentować. Jest to oczywiście nagrywane w konwencji komediowej, natomiast jestem przekonana, że ci wszyscy sławni ludzie, którzy mają po kilka milionów obserwatorów w społecznościówkach, dostają też komentarze podobnej treści w wiadomościach prywatnych. Za dobrze znam ludzi, żeby uważać, że jest inaczej. I to jest po prostu straszne, bo w gruncie rzeczy wcale nie jest miło czytać, jak ileś tam obcych, spaczonych lasek wysyła ci DM o udostępnianiu swoich otworów, albo jak jakieś równie spaczone chłopy wysyłają foty swoich fiflaków i piszą coś o siadaniu na mordzie. 

Z kolei infantylizowanie to robienie z dorosłych ludzi dzieciaków, które są niewinne, słodkie, nie mają żadnych nałogów i chodzą spać po Wiadomościach i9:30 (oczywiście wtedy, gdy nie grają akurat koncertu). Przez to takiemu idolowi literalnie nic nie wolno, bo wszystko staje się rysą na wyidealizowanym wizerunku aniołka z obrazu. Co rodzi totalny absurd, bo z jednej strony mają być sexy, a z drugiej - no właśnie - mają prowadzić się lepiej niż zakonnica. Bo wszystko od razu budzi oburzenie. Zapalił papieroska? No kto to widział! Umówił się z dziewczyną na drinka? Szok, przecież oni nie mogą się z nikim spotykać! Koreańscy fani potrafią rozpętać burzę o rzeczy, które "u nas" są można powiedzieć na porządku dziennym i na nikim nie robią wrażenia. Czasem wręcz kariery niektórych wykonawców trzymają się w większości na mniejszych i większych skandalach. A czytając nieraz koreańskie ploty, mam wrażenie, że idolom nie wolno nawet iść do muzeum pogapić się na obrazy i porozmawiać tam z kimś o tych obrazach, bo psajkofanki od razu wietrzą romans i jest afera na pół internetu. Inna rzecz, którą można podpiąć pod infantylizowanie idoli, to robienie z nich jakichś maskotek, co ma miejsce np. na fanmeetingach, podczas których fanki przynoszą jakieś słitaśne gadżety, w które ubierają swoich ulubieńców. Niby niska szkodliwość, ale wyobraźcie sobie, że wy sami przez kilka godzin dajecie robić z siebie jakąś lalkę. I to jeszcze nie dając po sobie poznać, że jesteście zmęczeni. Średniawka, co? Tak jakby zwykłe uściśnięcie dłoni czy poproszenie o autograf na albumie nie wystarczył. 

Do czatu dołączają także dwaj inni jeźdźcy Apokalipsy - antyfani i sasaengi. W przypadku tych pierwszych sensem ich kaprawego życia jest zasiewanie nienawiści i działania mające na celu upadek kariery upatrzonej ofiary. Z kolei sasaengi to absolutny szczyt spierdolenia w środowisku fanowskim. Obsesyjni "fani", którzy w swoim chorym uwielbieniu posuwają się tak daleko, że trudno to w ogóle traktować inaczej niż jako ostre zaburzenie psychiczne. Są natrętni, natarczywi, bezlitośnie skuteczni w szpiegowaniu, śledzeniu i uprzykrzaniu życia idolom. I my się potem dziwimy, że sławni ludzie mają stany lękowe czy depresję, albo że popadają w poważne nałogi. Jak mają żyć normalnie, skoro na codzień mają do czynienia z tyloma czubami? 

W ogóle wydaje mi się, że niektórym to chyba trzeba co jakiś czas przypominać, że idole też są ludźmi. I to wbrew pozorom zupełnie takimi samymi jak my "zwyklaki". Też mają serca, wątroby i jelita. Jedzą, piją i chodzą do WC. To, że są znani z występów scenicznych, nie czyni z nich jakichś nadludzi. Powinni mieć prawo do robienia wszystkiego tego, co wolno każdemu z nas - po prostu mieć wolność i swobodę, ale to ludzie ludziom zgotowali ten los, bo gdyby fanbaza była mniej zjebana i nie oczekiwała od idoli takiego idealnego do porzygu wizerunku, wszystkim żyłoby się lepiej. 

W prawdziwie idealnym świecie nie byłoby tylu idiotów. Artyści k-popowi (i wszyscy inni) po prostu umilaliby nam nasze szare życia swoim talentem, kolorytem i tym, co tworzą. A normalni fani cieszyliby się z tego, że mogą ich słuchać i oglądać na scenie, a do tego wspierali ich, po prostu słuchając i kupując ich płyty, chodząc na koncerty i wspierając ich w nieprzekraczający granic czyjejś prywatności, zdrowy sposób. Ale takiego świata raczej nie doczekamy, chyba że stanie się w końcu coś tak przerażającego, że wstrząśnie to całym rynkiem muzycznym i przemysłem rozrywkowym. 

***

Dzięki za dotrwanie do końca. Dajcie znać w komentarzach, co wy sądzicie o zjawiskach związanych z k-popem. 

16 komentarzy:

  1. Wiśnio, a jednak weszłaś jeszcze z blogiem w Nowy Rok i to z mocnym uderzeniem. Bardzo ważny tekst. Niestety wytwórnie i środowisko fanowskie wzajemnie się nakręca. Wytwórnie dostarczają fanom to czego oni oczekują, bo z kolei fani zagwarantują im zysk. I tak to smutne koło się zamyka. Co gorsza w mniejszym lub większym stopniu tak jest w każdej branży artystycznej. Np. kilka miesięcy temu, przed premierą serialu "Ya cok seversen" przeczytałam uszczypliwy komentarz, że żeby serial się spodobał to grający główną rolę Kerem Bursin musi pokazywać co trochę swoją umięśnioną sylwetkę i nie musi robić nic więcej. A tymczasem w całym serialu była zaledwie jedna tego rodzaju scena. Za to rola Bursina bardzo udana i naturalna. Według mnie do tego typu osądów przyczyniły się same wytwórnie telewizyjne wrzucając takie sceny, czasem zupełnie bez potrzeby, w część jego poprzednich produkcji. Oglądając YCS odniosłam wrażenie, że dla odmiany, akurat tam specjalnie uciekano od tego rodzaju zagrywek. Bo nawet w scenach na plaży był ubrany "od stóp do głów". Najwidoczniej jego samego męczy już ta tendencja i jest to zrozumiałe. Każdy aktor (i nie tylko) chce pokazać swoje umiejętności i to co ma do zaoferowania jako osoba, a nie tylko swój wygląd. Czasem uważam, że lepiej było w czasach przedwojennych, w których o artystach takich jak Eugeniusz Bodo czy Adolf Dymsza pisano tylko w kontekście zawodowym. W wywiadach nie pytano o życie prywatne, bo nie wypadało. Gwiazdy takie jak Pola Negri budziły zachwyt, bo miały w sobie aurę tajemniczości, a fani znali ich tylko z ekranu. Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczęśliwego Nowego Roku!
      Numery z pokazywaniem klaty to już taki standard, że wręcz nudny kanon. Robienie z tego highlightu odcinka to dla mnie jeden z najniższych i najbardziej beznadziejnych zabiegów w serialach, ale nie da się ukryć, że to działało i pewnie działa nadal, choć dawno nie widziałam żadnego turkisza. W kazdym razie tajemniczość wyszła z mody.

      Usuń
    2. Dziękuję za odpowiedź. A tak przy okazji, jaki turecki serial widziałaś jako ostatni?

      Usuń
  2. A propos najnowszego wpisu na FB. K-dramy oglądam sporadycznie. Większe pojęcie mam o turkiszach, ale teraz, podobnie jak i wcześniej oglądam je bardzo wybiórczo. Czytając komentarze pod nowym postem stwierdzam, że też szkoda mi seriali z potencjałem szybko kończonych, bo innych niż większość. Choćby wspomniany powyżej YCS traktowany przeze mnie raczej bardziej jako serial familijny niż rom-kom. Może też właśnie przez tę długość odcinków część seriali dożywa jednego sezonu. Choć coraz częściej jest to założenie producenckie. Tzn. twórcy od początku umawiają się na określoną ilość odcinków. Na początku roku mają się zakończyć "Aile" (i tak dość długie), "Adimi Farah" (średniej długości) i "Bambaska Biri" (najkrótsze z nich). Tych za długich epizodów i tempa realizacji mają dość powoli też sami aktorzy. M.in. przez to też u nas zniknęła ostatnio jedna ze stron na fb tłumacząca seriale z Turcji. Zajmuje to bardzo dużo czasu i wymaga znacznie więcej pracy niż np. odcinek 1,5h. Nawiasem mówiąc twórca tamtej strony zwrócił też uwagę na coś jeszcze. Coraz większą cenzurę w tureckich produkcjach telewizyjnych. To w niej można upatrywać powodów schematyczności nowych seriali.

    OdpowiedzUsuń
  3. Myślę, że odcinki tureckich seriali są tak długie, co zabawne dłuższe niż liczne ich filmy, bo stacjom telewizyjnym łatwiej jest wrzucić w ramówkę ze 4 seriale po 2,5 godziny niż głowić się nad ułożeniem programu z większej ilości krótszych i bardziej zróżnicowanych propozycji. Zresztą i u nas ten boom na seriale znad Bosforu powoli mija. Nawet Dizi, kanał im dedykowany woli dać powtórki niż coś nowego. Premiery są rzadkością. Podobnie na novelas+ czy WP TV. Ta era u nas powoli przechodzi do historii, tak jak kiedyś było z telenowelami latino. To wszystko może być też skutkiem spadku popularności telewizji w ogóle. Czy to u nas czy w Turcji. Może też dlatego turkisze są tak długie, bo lepiej wyemitować przydługie odcinki i na wypadek słabej oglądalności zdjąć jedną rzecz niż np. trzy krótsze.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przemysł rozrywkowy koreański, ale ogólnie azjatycki, bo do tego można by włączyć Japonię lub Tajlandię, jest specyficzny. Piszę o krajach, o których coś wiem. Kontrolowaniem czy próby kontrolowania są od początku, od debiutu. Tam jest typowe traktowaniem idola czy aktora jako produkt. Ten przemysł rozrywkowy od początku nastawiony jest na artystę jako celebrytę, który ma zarabiać na wytwórnie czy agencję tegoż artysty. Więc pierwsze co tam jest postrzegane jako sukces to angaż do reklamy jakiegokolwiek produktu, bo to daje pieniądze. Czyli od początku "artysta" rozmienia się na drobne i jest chałturnikiem, nie kimś kto pracuje jako piosenkarz czy aktor. Poza tym duże pieniądze są z różnego rodzaju sprzedaży gadżetów dotyczących "artystów", z video-rozmów fanów z idolami, z prowadzenie przez nich jakiś tam "mini- prywatnych blogów dla wybrańców", gdzie kasę dostają za napisanie wiadomości "ekskluzywnych" dla fanów, którzy płacą abonament. Te rzeczy, z których jest zarobek jest mnóstwo. Takich rzeczy, o których ludzie nie z kręgu azjatyckiego nigdy wcześniej nie słyszeli, że mogą "artyści" an czymś takim zarabiać. To jest maksymalne wyciśnięcie zysku z faktu, że są ludzie, którzy coś kupią. Stąd taka kontrola "artystów', bo każda ich wpadka to utrata kasy z powodu odpływu fanów. W obecnych czasach przyszli idole już muszą mieć pełną świadomość w co się pakują, bo to nie jest tajemnicą jak ten przemysł wygląda. Może jeszcze 20 lat temu mniej było tej świadomości, media łatwiej dało się kupować, aby ukrywać różne skandaliczne praktyki agencji i wytwórni. Teraz bardzo wiele rzeczy nie da się ukryć. Ci z mniejszych wytwórni mają gorzej, gorsze chałtury muszą wykonywać, ale ci z dużych, z sukcesami mają konta pełne milionów dolarów i kupują swoim rodzicom i sobie domy za te miliony. I to jest główny cel takich "artystów"- pieniądze, jak największa liczba kontraktów reklamowych. A jak ma się takie kontrakty na miliony to nie wolno wpaść w żaden skandal, bo kary za "niemoralność" (która wychodzi na jaw) i takie tam inne rzeczy są większe, niż wartość kontraktu. Nawet nagrody muzyczne tak ich pewnie nie cieszą jak kupno nowego budynku w Seulu za pieniądze z reklam. Jeśli chodzi o psychofanów to z tymi idole powinni działać ostro. Żadnego polubownego załatwiania sprawy tylko sądowy zakaz zbliżania się i niestety wynajęcie ochroniarzy, bo niektórzy ci psychofani na pewno są zdolni do fizycznej przemocy przy takim oderwaniu od rzeczywistości. Z tego co wiem to były takie sprawy i czasami nawet mają wyroki ci "fani".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiedziałam, że to wszystko jest pokręcone aż na taką skalę. Aż włos się jeży jak się o tym czyta. Skoro azjatyckich artystów ograniczają tak sztywne ramy kontraktów w obawie przed utratą fanów to może też dlatego w Turcji seriale są do siebie czasem tak podobne. Bo może Turcy, w myśl znanej zasady, lubią tylko to co już znają. I wytwórnie często boją się zaryzykować z jakimś odmiennym projektem serialowym.

      Usuń
    2. Do Anonima: Jest to pokręcone jeszcze bardziej, niż się wydaje, i jestem przekonana, że i tak wiemy o jakiejś tam części tego wszystkiego, na pewno nie całość. Tego rynku nie da się porównać do tureckiego. Turcja pod tym względem ma rynek rozrywkowy - przy całym szacunku - prymitywny i ubogi. Tu szuka się oszczędności, w Korei - zysku. Jako miłośnikowi fizycznych wydań albumów muzycznych nie udało mi się znaleźć paru wydanych w ostatnich latach płyt tureckich wykonawców w formie fizycznej. Wytwórnie (zwłaszcza te małe) najwyraźniej wychodzą z założenia, że sam krążek w dobie platform streamingowych nie jest czymś, na czym można zarobić pieniądze i włożone w jego wydanie pieniądze się nie zwrócą, nie mówiąc już o zysku. Jest to po prostu nierentowne, więc albo w ogóle nie ma czegoś takiego jak CD czy winyl, albo nakład jest ograniczony. W Korei wykombinowali, że żeby przyciągnąć fana i zachęcić go do kupna płyty, trzeba dać mu coś więcej niż krążek i 6 stron książeczki, więc tamtejsze wydania albumów są pełne rozmaitych dodatków i często wychodzą w kilku wersjach, tak żeby fani, nie mogąc się zdecydować, kupili jedną i tę samą płytę kilka razy (no bo np. photobooki zawierają różne sesje zdjęciowe itd.). A płyty to zaledwie jeden kawałeczek tego tortu, bo tam monetyzuje się wszystko, tak jak napisała Oasia - ludziom nieznającym tego rynku nie przyszłoby do głowy, co da się sprzedać. Nawet gdyby wymyślili limitowaną kolekcję zawieszek do kibla sygnowaną twarzami idoli, specjalną linię desek klozetowych, mydło wyrzeźbione w kształt twarzy jakiegoś idola czy nawet buteleczki z wodą, którą idol rzekomo przemywał twarz - to zawsze znajdzie swoich odbiorców, ponieważ są tam fani gotowi zapłacić za coś takiego hajs. Tak jak są ludzie, którzy są w stanie polizać deskę klozetową w samolocie, bo byli przekonani, że wcześniej siedział na niej idol. Turecki showbiznes funkcjonuje zupełnie inaczej i jest kierowany przez zupełnie inne zasady.

      Do Oasi: Czekałam na ten komentarz, serio, bo zawsze wnosisz tu ciekawe spostrzeżenia z rynku azjatyckiego. Dla mnie ten k-popowy mainstream to zamknięty obieg, w którym zaczyna brakować tlenu. Ciągła maksymalizacja zysku doprowadza do coraz bardziej absurdalnych pomysłów na dojenie kasy z ludzi, a jednocześnie ludzie łykają te coraz bardziej absurdalne pomysły i sami chcą więcej. Zagłębiają się czasem w swoim delulu i urojonym przeświadczeniu, że są jedyni na świecie, którzy zasługują na uwagę idola. A ci muszą utrzymywać ten pierdyliard fanowskich iluzji, przez co ich życie to złota klatka, bo zajęty idol już nie spełnia fantazji tak dobrze, jak wieczny singiel. Strasznie to porypane i nawet jeśli wkraczając w ten świat idole wiedzą, z czym się to wiąże, to jednak będąc nastolatkiem trudno mieć dojrzałe spojrzenie na ten świat, który jest cholernie atrakcyjny. Szołbiz pożarł niejedną młodą i naiwną duszę. Czekam na czasy, kiedy zamiast wydawnictw hagiograficznych (czyt. biografia BTS) zaczną się ukazywać publikacje na temat spraw, które dziś rozgrywają się za szczelnie zamkniętymi drzwiami.

      Usuń
    3. Ostatnio u nas najnowsza płyta Darii Zawiałow ma trzy różne okładki, ale z tego co mówiła w wywiadach jest to raczej w tym wypadku podyktowane bardziej chęcią podzielenia się efektami pracy niż dążeniem do większych zysków.

      Usuń
  5. Kilka latynoskich telenowel doczekało się polskiej wersji. I tu moje pytanie. Jaki turecki i jaki koreański serial zobaczyłabyś najchętniej w polskim wydaniu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja odpowiedź brzmi: absolutnie żaden! :D Nie interesuje mnie polski rynek serialowy, nie oglądam żadnych polskich seriali oprócz Barw nieszczęścia oraz Policjantek i policjantów (oba jako guilty pleasure), polskich aktorów znam głównie z Pudelka i nasz rodzimy szołbiz jest mi w zasadzie obcy. Nie wyobrażam sobie remake'u dramy, w którym główne role miałoby zagrać jakieś polskie drewno tbh xD

      Usuń
    2. A ja w sumie jestem ciekawa co u nas zrobiono by z turkiszem lub k-dramą. Choć fakt, faktem widziałabym taką produkcję raczej w formie serialu premium i przede wszystkim z dobrą obsadą, a nie aktorami jednej roli.

      Usuń
    3. Wiśnio, uwaga, uwaga. Napisałaś, że nie bardzo wyobrażasz sobie polską wersję k-dramy lub turkisza, a tymczasem nie serial a film się taki trafił. Na Netfliksie od 13 lutego będzie film "Zabij mnie kochanie". Wygląda mi on na polską wersję tureckiego "Öldür Beni Sevgilim", który swego czasu też był na tej platformie. Fabuła podobna i nawet polski tytuł tego tureckiego filmu też tak brzmi. Swoją drogą nie mam pewności, ale wydaje mi się, że oba te filmy są nowszymi wersjami włoskiego filmu z 1966 r. pt. "Il Marito è mio e l'ammazzo quando mi pare". Polski tytuł tego filmu również brzmi tak jak dwóch powyższych.

      Usuń
  6. Chętnie zobaczyłabym jakiegoś k-popowego wokalistę jako obiekt metamorfozy w programie Twoja twarz brzmi znajomo. Dotąd, na 19 edycji, trafił się tylko PSY. A posłuchałabym tam czegoś lepszego z tego rynku. Nawet jakiś występ otwarcia jako BTS. Szansa na dobre wcielenie jest tym bardziej, że najbliższa, jubileuszowa 20 edycja będzie edycją mistrzów. Twoja twarz brzmi znajomo. Najlepsi!, bo wystąpią w niej laureaci poprzednich sezonów. Potwierdzono już np. udział zwycięzcy TTBZ 3 czyli Stefano Terrazzino. Jestem ciekawa na ile rozwinął się wokalnie od tamtego czasu, bo od tamtej pory minęło 9 lat (!).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. K-pop nie trafił do polskiego mainstreamu. Jest znany i wykonawcy z Korei mają w Polsce rzesze fanów (np. pełna Stodoła na B.I), ale nie uświadczysz go w radiu (kiedyś Zetka puszczała Dynamite od BTS, ale ogólnie nie słyszy się k-popu w ogólnej przestrzeni). Dlatego w TTBZ był tylko PSY - bo telewizja jest jeszcze bardziej zacofana w trendach od radia.

      Usuń
    2. Fakt. Skoro k-pop do tej pory nie trafił u nas do głównego nurtu to już chyba nie trafi. Zresztą i k-dramy są u nas właściwie tylko w necie. Nawiązując do Twojego okołowalentynkowego wpisu na fb, to na temat azjatyckich romansideł się nie wypowiem, bo chyba nigdy żadnego nie widziałam. Zresztą nigdy nie lubiłam zbyt rzeczy, które są tylko romansem i niczym więcej. Jeśli już to jako taki, który naprawdę lubię mogę wymienić turecki "Sen cal kapimi". Bardzo lubię też "Yuksek sosyete" i "Ya cok seversen", ale nie uznałabym ich za typowe rom-komy. Doświadczenie w tym gatunku mają twórcy południowoamerykańscy i mam kilka telenowel, do których mam sentyment, ale to tyle. Natomiast w kwestii cringowych i bekowych seriali, związków i ekranowych par jakoś nie bardzo przychodzi mi coś do głowy. Może podświadomie unikam takich rzeczy. Z kolei mam przykłady par z turkiszy, które mnie odrzucają. Np. Zehra i Omer z "Więźnia miłości". Za grosz nie wierzyłam w jakieś uczucie między nimi. A Rasel i Ismet z serialu "Klub" wręcz mnie denerwowali. Totalnie toksyczna relacja. Jedyna memowa para, która przychodzi mi do głowy to bohaterowie (choć nie główni) argentyńskiej telenoweli "Jesteś moim życiem" ("Sos mi vida"). Mam na myśli duet Constanza i Quique. :)) Jeśli nie kojarzysz, to jak wyszukasz sobie w necie fragmenty z nimi to pewnie zrozumiesz absurdalność tej pary. :) Pozdrawiam.

      Usuń

Chcesz podzielić się swoją opinią? Nie zgadzasz się z moją? Śmiało! Napisz komentarz :)

Copyright © Wiśnia w multiwersum seriali , Blogger